Oto subiektywny blog i videoblog literacki! Kto czyta, żyje podwójnie, więc dlaczego nie korzystać z tej szansy? Zapraszam na wspólną podróż do świata literatury! :)

piątek, 9 grudnia 2016

"Maria Panna Nilu" - Scholastique Mukasonga [Recenzja 79.]

Witajcie w kolejnej recenzji na blogu! Dzisiaj po raz ostatni w tym roku zabieram Was do Afryki – wraz ze Scholastique Mukasongą zajrzymy do Rwandy lat 90. ubiegłego wieku, by przyjrzeć się narastającej niechęci między plemionami Tutsi i Hutu, starożytnym rytuałom i pewnej elitarnej szkole… Jeśli jesteście ciekawi, czy nagrodzona prestiżową Nagrodą Renaudot „Maria Panna Nilu” przypadła mi do gustu, czytajcie dalej!


Akcja powieści została osadzona w Afryce w latach 90. XX wieku w elitarnym liceum dla dziewcząt. Większość uczennic pochodzi z plemienia Hutu, które aktualnie sprawuje rządy w Rwandzie, natomiast dwie z nich,  Veronica i Virginia, z plemienia Tutsi. Jak łatwo się domyślić, muszą one sprostać niechęci ze strony koleżanek, oraz prześladowaniom i ograniczeniom, które dziewczęta Hutu nie dotyczą. Kiedy poznają człowieka, który, jak twierdzi, jako jedyny zna tajemnicę pochodzenia rodu Tutsi, zaczynają wymykać się z liceum, by brać udział w jego tajemniczych obrzędach. Dokąd je to zaprowadzi? Musicie sięgnąć po „Marię Pannę Nilu, żeby się o tym przekonać.

Zacznę może od tego, co mi się podobało: „Marię Pannę Nilu” bardzo dobrze się czyta. Mukasonga sprawnie włada piórem, na pewno wpływ na to miało również udane tłumaczenie. Bardzo podobał mi się opis nastrojów w Rwandzie w tamtym czasie, to, jak mieszały się kultury Tutsi, Hutu i „białych”, jak wciąż obecne gdzieniegdzie wierzenia afrykańskie ścierały się z chrześcijaństwem. Z jednej strony Maria Panna Nilu, z drugiej szaman, wiedźma i starożytni, egipscy bogowie.  Akcja toczy się wartko, nie można narzekać na nudę, a przez to książka stanowi właściwie lekturę na dwa, góra trzy wieczory. Z zainteresowaniem śledzimy losy dziewcząt w liceum, a napięcie narasta, bo cały czas oczekujemy na nachodzącą tragedię – w końcu zapowiada ją opis z tyłu, a sama książka ma być przecież przedstawieniem nadchodzącego ludobójstwa, które wstrząśnie Rwandą. No właśnie, problem w tym, że tego ludobójstwa się tu nie doczekamy…

„Maria Panna Nilu” ma być ukazaniem problemu między Tutsi a Hutu w mikroskali, na przykładzie sytuacji w liceum. Poprzez wgląd w mniejszą jednostkę społeczną, mamy ogarnąć nastroje całego społeczeństwa. Problem w tym, że w tej szkole tak naprawdę... nic strasznego się nie dzieje! Oczywiście, Virginia i Weronika nie są traktowane dobrze, nie mają zbyt wielu przyjaciółek, ale też nie są jakoś dramatycznie poniżane, szkalowane, bite czy cokolwiek moglibyśmy sobie jeszcze wyobrazić. Ba, nawet one nie sprawiają wrażenie jakby czuły się jakoś bardzo źle. Wyobrażam sobie, że w Rwandzie tamtego czasu wrogość Hutu wobec Tutsi była jednak widoczna znacznie mocniej, dlatego nie rozumiem skąd to łagodne podejście do tematu. Podejrzewam, że Mukasonga chciała pisać prosto, bez patosu, i tym nas poruszyć, ale w moim odczuciu nie bardzo to wyszło.

W dodatku, tak jak powiedziałem, ze spodziewanego opisu ludobójstwa, które miało mną wstrząsnąć, niewiele dostałem, bo tak naprawdę cokolwiek poważniejszego dzieje się tu dopiero w ostatnim rozdziale. Książka kończy się nagle, jakby Autorka doszła do wniosku, że najwyższy czas już zakończyć… W moim odczuciu „Maria Panna Nilu” to trochę zmarnowany potencjał: zarysowane tu postaci, poruszone wątki i problemy mogłyby zostać rozwinięte ciekawiej, szerzej i lepiej. Sam nie jestem do końca pewien, co zawiodło, ale z pewnością ta książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jak powinna, i raczej nie zostanie we mnie na dłużej – a szkoda.  

Tym, którzy naprawdę lubią czytać o Afryce, mogę tę powieść polecić, choć moim zdaniem są lepsze pozycje, jak choćby „Droga do domu” Yaa Gyasi czy „Rybacy” Chigozie Obiomy, a innym, którzy szukają mocnej, poruszającej lektury, polecałbym raczej inne powieści. Jeśli chcecie posłuchać jeszcze trochę o „Marii Pannie Nilu”, zapraszam, na mój kanał, na FILM, w którym o niej opowiadam.



Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Czwartej Strony.


Do usłyszenia niedługo!  

piątek, 25 listopada 2016

"Świnki morskie" - Ludvík Vaculík [Recenzja 78.]

Im więcej czeskiej literatury czytam, tym bardziej mnie ona intryguje. Z jednej strony – czeski humor, który osobiście uważam za jeden z najzabawniejszych typów humoru i jednocześnie jeden z nielicznych, który potrafi rozbawić mnie do łez. (Przykład? „Ostatnia arystokratka” – i nie trzeba dodawać nic więcej!) Z drugiej strony Kafka, Kundera, Hrabal i, oczywiście, Ludvík Vaculík – ich powieści miażdżą poważną tematyką, uderzającymi opisami i absolutną ponadczasowością. Prozę Vaculíka odkryłem w zeszłym roku, gdy sięgnąłem po „Siekierę” – szybko stała się dla mnie jedną z najlepszych powieści 2015 roku. Teraz, prawie rok później, mogłam w końcu sięgnąć po kolejną jego książkę, czyli „Świnki morskie”, i znów efekt jest podobny… a teraz muszę – i chcę – Wam o tym opowiedzieć!


„Świnki morskie” to opowieść pewnego praskiego bankiera, Vaszka, który chcąc zrobić swoim synom przyjemność kupuje im w prezencie bożonarodzeniowym świnkę morską. Szybko okazuje się, że chyba bardziej niż dzieciom, zrobił prezent sobie – rodzina świnek powiększa się, a małe gryzonie zdają się coraz bardziej fascynować głównego bohatera i zarazem narratora książki. Vaszak postanawia sprawdzić, jak daleko można się posunąć w manipulowaniu zwierzętami i jak najlepiej sprawić, by mu zaufały… bezgranicznie. Co z tego wyniknie? Co odkryje bohater w świecie świnek morskich? I jakie tajemnice skrywa Bank Narodowy? Przekonajcie się, sięgając po „Świnki morskie”.

Po lekturze doskonałej i bardzo mocnej, moim zdaniem, „Siekiery”, sięgając po „Świnki morskie” również spodziewałem się czegoś niesamowitego. „Siekierę” czytałem długo, przegryzałem się przez tekst smakując każde słowo, z coraz większym przejęciem przyjmując opowieść głównego bohatera. Już od pierwszym stron wyraźnie daje się zauważyć, że „Świnki…” są inne. Pozornie lżejsze. Bardziej niewinne. Bardziej przystępne. No, w końcu teoretycznie opowieść Vaszka kierowana jest do dzieci i ma mówić jedynie o uroczych, miłych gryzoniach i ich zwyczajach. Z czasem jednak zaczynamy zagłębiać się coraz bardziej w mrocznej psychice głównego bohatera i odkrywamy, że wcale nie jest tak „różowo” jak myśleliśmy. Vaszak coraz odważniej poczyna sobie ze świnkami, testuje granice ich wytrzymałości i oddania, a nam, czytelnikom, robi się coraz bardziej słabo. Można na ten cały proces patrzeć dwojako.
Po pierwsze, widzimy tu podobną tematykę, co w „Siekierze”, czyli analizę systemu komunistycznego, który Vaculík stara się nam przedstawić za pomocą analogii ze świnkami. Świat komunizmu to świat, w którym ludźmi manipuluje się cały czas, a ten, kto tego nie wytrzymuje, jest skreślony. To okrutny i bezduszny system, w którym okrutnie i bezdusznie podchodzi się do ludzi, traktując ich trochę jak obiekty badawcze – ich los zależy tylko od kaprysu jednego człowieka. Z drugiej strony to także system pełen absurdów – gdy patrzymy na nie po latach, lub czytamy o nich w książce, mogą wywoływać na naszych twarzach uśmiech, chociaż zabawne wcale nie są. W „Świnkach morskich” narracja biegnie również drugim torem, gdy Vaszak opowiada, jak funkcjonuje Bank Narodowy, przybliżając nam dzięki temu nieco absurdalność funkcjonowania komunistycznej gospodarki, co bez wątpienia dodaje powieści wartości.

Ale cała ta sytuacja ze świnkami ma jeszcze swoje drugie dno, głębszy wymiar, bardziej uniwersalny – głównego bohatera opanowują żądze trudne do zrozumienia, a którym jednocześnie nie może się oprzeć. Oto nagle znajduje się w sytuacji, w której podlega mu inna istota, bezbronna i skazana na jego „tak” lub „nie”. I mimo że to tylko – i aż! – świnka morska, ta perspektywa zupełnie odmienia bohatera. „Świnki morskie” to studium rodzenia się zła i pragnienia dominacji nad inną istotą. Ta książka robi coś, czego można odrobinę się przestraszyć – budzi w nas fascynację złem. Nie było mi żal głównego bohatera ani przez chwilę, mógłbym raczej powiedzieć, że budził we mnie obrzydzenie, ale mimo wszystko muszę przyznać, że jego zachowanie fascynuje, każe nam pytać: „Dlaczego?”

Nie wiem, czy to, co napiszę za chwilę, nie będzie nadinterpretacją, ale mimo wszystko, ponieważ literaturę każdy odbiera inaczej, myślę, że mam prawo to napisać. Nie bez powodu przywołałem we wstępie nazwiska trzech wielkich czeskich pisarzy, bo moim zdaniem u Ludvíka Vaculíka znajdziemy co nieco z powieści każdego z nich. Jeśli chodzi o Bohumila Hrabala, cóż, wystarczy przypomnieć sobie „Auteczko” i wszystko będzie jasne. Znajdziemy w „Świnkach morskich” elementy tego napięcia i pewnego rodzaju walki między kobietą i mężczyzną, w opisie którego mistrzostwa sięgnął Milan Kundera w „Nieznośnej lekkości bytu”. No i Kafka, Kafka i jego „Proces”… Dużo w „Świnkach…” z „Procesu” na wielu poziomach. Najlepiej będzie, jeśli przekonacie się sami, ja powiem tylko tyle, że ta pewnego rodzaju „synteza” Vaculíkowi wyszła świetnie i ogromnie dużo dała jego historii. A ponieważ okrasił ją swoim stylem, który mnie akurat bardzo porusza i chwyta za serce, opowieść nabrała innego wymiaru. Wielbicieli czeskiej literatury, poważnej literatury, tym, którzy lubią bawić się w poszukiwanie smaczków i nawiązań w powieściach, polecam „Świnki morskie” bardzo serdecznie – myślę, że się nie zawiedziecie.

Powieść została wydana oczywiście przez ciągle rozwijające się Wydawnictwo Stara Szkoła, którego książki, jak wiecie, niezmiennie Wam polecam, i mogę powiedzieć, że na pewno będę to robił dalej, bo to wartościowa literatura zdecydowanie za mało popularna w nawale tej zupełnie bezwartościowej, wtórnej i oklepanej. Na blogu i kanale znajdziecie też recenzje innych książek od Starej Szkoły, więc jeśli jesteście ciekawi – poszukajcie i sięgnijcie do nich, mam nadzieję, że coś Was zainteresuje. A tymczasem możecie jeszcze posłuchać o „Świnkach morskich” w FILMIE na kanale (już jutro).



Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Stara Szkoła.


Do usłyszenia za tydzień na blogu, a już jutro a kanale!  

piątek, 18 listopada 2016

"Kukuczka" - D. Kortko i M. Pietraszewski [Recenzja 77.]

Cześć! Witam Was na blogu w piątkowy wieczór – tak, od teraz, przynajmniej przez jakiś czas, recenzje tutaj będą się pojawiały regularnie co piątek (a filmy na kanale we wtorki i piątki). Dzisiaj zapraszam Was na recenzję jednej z ciekawszych przeczytanych przeze mnie w tym roku książek, która w blogosferze i nie tylko wywołała jesienią spory szum. „Kukuczka” Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego została chyba najgłośniejszą biografią ostatnich miesięcy – co jest w niej takiego niezwykłego, że niemal każdy zachwyca się tą historią? Posłuchajcie!


„Kukuczka” jest oczywiście biografią Jerzego Kukuczki, którego nikomu chyba nie trzeba przedstawiać – ikona światowego himalaizmu, drugi na świecie zdobywca Korony Himalajów-Karakorum. Jeden z najsłynniejszych polskich sportowców. A jednocześnie postać kontrowersyjna – jego bezwzględność w walce o kolejne szczyty budziła plotki, niedomówienia i złośliwe komentarze, czasem zupełnie bezpodstawne, które do dzisiaj, po ponad dwudziestu pięciu latach od śmierci Kukuczki, krążą wciąż w środowisku himalaistów i nie tylko. Autorzy postanowili prześledzić życie Jerzego Kukuczki i jego drogę do zwycięstwa, i na podstawie dokumentów, notatek himalaisty i opowieści osób jemu bliskich plotą opowieść o życiu wielkiego Polaka. Dlaczego warto po nią sięgnąć?

Moim zdaniem przede wszystkim dlatego, że, tak jak wspomniałem, Autorzy pisząc „Kukuczkę” oparli się na wiarygodnych materiałach i starają się być możliwie jak najbardziej obiektywni. Tekst zawiera dużo cytatów z zapisków Jerzego Kukuczki, które pokazała im żona himalaisty, a także wspomnień jej i dawnych kolegów wspinacza. Ta książka nie ma na celu postawienia Kukuczce pomnika, niektóre fragmenty pokazują, jak bardzo był zdeterminowany i bezwzględny w swojej walce o Koronę Himalajów. Autorzy chcieli pokazać, jaki był naprawdę, możliwość oceny pozostawiając nam, czytelnikom – czy mamy do niej prawo, to już zupełnie inna sprawa. Tak czy inaczej niezwykle się cieszę, że Kortko i Pietraszewski nie popadli ani w zupełny zachwyt nad postacią Kukuczki, idealizując go ponad miarę, ani nie skupili się nadmiernie na tych budzących wątpliwości momentach jego życia.

Dodatkowo książka ma jeszcze jedną dużą zaletę – jest nie tylko biografią samego Jerzego Kukuczki, ale w pewnym sensie jest też „biografią polskiego himalaizmu” – to w okresie działalności Kukuczki przeżywał on swój złoty okres, wtedy w wysokie góry całego świata jeździli najwięksi wspinacze, w tym również, rzecz jasna, polscy, to wtedy zdobywali kolejne szczyty i wytyczali nowe trasy na wierzchołki już zdobytych gór. Dla pasjonatów wspinania się, ta książka będzie prawdziwym rarytasem. Osią całej opowieści Autorzy uczynili wyścig Jerzego Kukuczki i Reinholda Messnera o Koronę Himalajów i Karakorum – dzięki temu możemy wejrzeć w sam środek układów pomiędzy ikonami światowego i polskiego himalaizmu. W dodatku znajdziemy w książce mnóstwo relacji z wypraw, opowieści o tym, jak to kiedyś wędrowanie w wysokich górach wyglądało, z jakim sprzętem wyruszali najwięksi himalaiści i z jakimi problemami musieli się mierzyć – także tymi politycznymi, bo podczas gdy wspinacze z całego świata swobodnie mogli sobie wędrować, nasi polscy sportowcy nieraz musieli nieźle się natrudzić, by uzyskać pozwolenie na wyjazd. Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski zbudowali świetny i wiarygodny obraz PRL-owskiej rzeczywistości lat 70. i 80. Wielkie brawa!

W końcu ta książka została naprawdę przepięknie wydana! Historię Kukuczki Autorzy wzbogacili mnóstwem zdjęć bohatera tej opowieści, jego najbliższych, współpracowników i przyjaciół, z których wiele pochodzi z domowego archiwum rodziny Kukuczków. Żona Jerzego Kukuczki postanowiła otworzyć przed nimi szafę pełną dokumentów i zdjęć, chociaż przekonanie jej do tego, jak mówią Kortko i Pietraszewski, łatwe nie było – czemu trudno się dziwić. Bardzo się jednak cieszę, że pani Celina Kukuczka zdecydowała się w końcu ulec namowom reporterów, bo dzięki temu powstała książka-skarb dla każdego zainteresowanego tematem.

Podsumowując, książkę polecam oczywiście zainteresowanym Jerzym Kukuczką oraz tematem himalaizmu – dla Was wszystkich, którzy kochacie góry, to pozycja obowiązkowa tej jesieni! Dla Autorów brawa za udowodnienie, że biografia może być porywająca, a dla Wydawnictwa – za przepiękne wydanie! Oby więcej takich książek na polskim rynku! Jeśli chcecie posłuchać jeszcze o książce i zobaczyć, jak wygląda – zapraszam na FILM na kanale.



Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Agora! 

Do usłyszenia za tydzień tutaj, a już jutro na kanale!


piątek, 11 listopada 2016

"Krótka historia siedmiu zabójstw" - Marlon James [Recenzja 76.]

Witam Was znów na blogu! Po krótkiej przerwie, bo nie wszystkie książki tutaj opisuję, dzisiaj opowiem Wam o pozycji wyjątkowej, o którą wielu z Was pytało. Ja też bardzo długo czekałem, aż będę mógł ją przeczytać, i niezwykle ucieszyłem się, gdy pojawiła się w zapowiedziach Wydawnictwa Literackiego. W końcu, ponad miesiąc temu, dostałem ją do rąk, a niedawno udało mi się dokończyć czytanie. A o czym mowa? O nagrodzonej nagrodą Bookera „Krótkiej historii siedmiu zabójstw” Marlona Jamesa oczywiście! Ta książka stała się chyba jedną z najgłośniejszych premier jesieni – czy zasłużenie? Posłuchajcie sami.


W przypadku „Krótkiej historii siedmiu zabójstw” trudno mówić o konkretnej, liniowej fabule. Autor przenosi nas na Jamajkę, a punktem wyjścia dla całej opowieści jest zamach na Boba Marleya, który miał miejsce w 1976 roku. James stworzył całą plejadę bohaterów, z których każdy ma swoją historię, ale jest jednocześnie w jakiś sposób związany z Marleyem, nazywanym tutaj Śpiewakiem. Piosenkarz jest więc punktem spajającym cały szereg opowieści należących do pozornie drugoplanowych postaci tej książki. Dlaczego pozornie? O tym zaraz, najpierw muszę jeszcze wspomnieć, że akcja toczy się, z przerwami, przez następne piętnaście lat, czyli do 1991 roku, dając nam możliwość podróży przez Amerykę Północną od Kingston do Nowego Jorku wraz z bohaterami powieści.

I teraz kilka słów o bohaterach, bo są oni niewątpliwie bardzo mocną, jeśli nie najmocniejszą stroną tej opowieści. Marlon James stworzył całą plejadę niesamowicie rozbudowanych bohaterów z krwi i kości. Każdy z nich ma swoją historię do opowiedzenia, każdy ma za sobą trudną przeszłość, każdy żyje w specyficznym środowisku, mówi charakterystycznym dla siebie językiem, dramatycznie stara się związać koniec z końcem. Mogłoby się wydawać, że głównym bohaterem „Krótkiej historii siedmiu zabójstw” będzie Bob Marley, ale okazuje się, że tak naprawdę nie pojawia się on w powieści ani razu, a raczej jak cień czuwa gdzieś nad całą opowieścią, swoją osobą spajając, jak wspomniałem, historie opowiadane przez kolejnych bohaterów. Dlatego w moim odczuciu to te postaci wysuwają się na pierwszy plan, dźwigając na swoich barkach całą misternie splecioną opowieść. To za ich pomocą James przekazuje nam swoje przesłanie. To oni w końcu pozwalają nam zobaczyć Jamajkę taką, jaką ona naprawdę jest. A jaka jest?

Jest mroczna. Bardzo mroczna. Pełna konfliktów, podziałów i nieszczęścia. Rozbrzmiewa w niej reggae i czuć słodkawy dym skrętów z marihuany. „Krótka historia siedmiu zabójstw” odsłania przed nami zaułki slumsów, dzielnic opanowanych przez gangi, które prowadzą ciągłe, brutalne i krwawe wojny. James pokazuje nam kulisy mafijnych porachunków, operacji służb wywiadowczych, polityczne przepychanki. To nie jest przyjazny świat, o którym czyta się łatwo: przygotujcie się na brud, narkotyki, seks, krew (dużo krwi!), przekleństwa (bardzo dużo przekleństw!) i tortury, na morderstwa, rzezie, gwałty i co tam jeszcze możecie sobie najgorszego wyobrazić. James nie oszczędza nikogo i niczego, to opowieść szczera do bólu, odzierająca świat z jakiegokolwiek piękna. To nie jest lektura dla grzecznych dzieci, to proza ciężka i trudna. Ale za to jaka satysfakcjonująca!

Przed podsumowaniem jeszcze jeden akapit, który po prostu musi się tutaj znaleźć, a mianowicie hołd dla Tłumacza. Robert Sudół wykonał po prostu zapierającą dech w piersiach pracę tłumacząc „Krotką historię siedmiu zabójstw”. Ktoś, kto nie czytał tej powieści, nie będzie potrafił nawet sobie wyobrazić, jak trudny jest język tej powieści. Ponieważ historię opowiada wielu bohaterów, każdy mówi w sposób charakterystyczny dla siebie, a Tłumacz to oddał. Wielu bohaterów jest niewykształconych, bo pochodzi ze slumsów, więc tekst najeżony jest celowo przez autora popełnionymi błędami ortograficznymi – Tłumacz podołał i temu. Nie raz, nie dwa Marlon James pozwala nam „popłynąć” razem z bohaterami, którzy po marihuanie, kokainie lub heroinie snują narkotykowe wizje zapisane za pomocą strumienia świadomości, z którym również, po mistrzowsku, moim zdaniem, poradził sobie Sudół. W końcu, wierzcie mi, bądź nie, ta książka nie bez powodu reklamowana jest jako historia napisana w rytmie reggae – ten tekst  n a p r a w d ę  został stworzony tak, że słuchając muzyki możemy dać się ponieść jego rytmowi. I to także udało się Tłumaczowi zachować i składam głęboki ukłon w jego stronę – wielkie brawa!

No dobrze, są peany, ale czy znalazłem jakieś wady w tej powieści? Owszem, jedną, zasadniczą – która, jak to zwykle z wadami bywa, dla kogoś może być zaletą. Otóż moim zdaniem ta historia nie jest opowieścią uniwersalną i przez to na pewno będą osoby, którym trudno będzie się w niej odnaleźć. My, pochodzący z innego kraju i kręgu kulturowego niż autor, nie do końca zrozumiemy i poczujemy konflikty opisane przez niego w powieści. „Krótka historia siedmiu zabójstw” to wielki epos o Jamajce i Jamajczykach, bardzo głęboko osadzony i zakorzeniony w tamtejszej kulturze, życiu, polityce, realiach. My możemy czytać ją, żeby ujrzeć ojczyznę autora jego oczami, żeby poczuć ten niesamowity klimat panujący na kartach książki, by zachwycać się wspaniałą konstrukcją i językiem, który do takiej perfekcji doprowadził tłumacz, ale raczej nie zobaczymy na kartach tej powieści siebie. Dla mnie przeczytanie „Krótkiej historii…” było ogromną satysfakcją, bo to lektura niezwykle wymagająca, to z pewnością jedna z najbardziej wymagających książek, jakie czytałem, a rytm tej powieści sprawił, że dobrze się bawiłem. Nie przerażają mnie też brudne historie, które odzierają świat z jego jasnej strony, bo uważam, że ten świat taki właśnie jest – ale jeżeli kogoś stylistyka tego typu odrzuca, niech w ogóle się za tę książkę nie zabiera. To lektura dla bardzo wymagających i przygotowanych na to, co przeczytają, czytelników.

To już trzeci „Booker” z rzędu, który wydało dla polskich czytelników Wydawnictwo Literackie, i kolejna świetna książka w dorobku tego wydawnictwa. Moim zdaniem warto po nią sięgnąć i dać się porwać opowieści w rytmie reggae z niecierpliwością oczekując, aż wydawnictwo opublikuje książkę nagrodzoną Bookerem w tym roku – bo mam nadzieję, że tak się stanie! A jeśli chcecie jeszcze trochę posłuchać o Marlonie Jamesie i jego wcale-nie-takiej-krótkiej „Krótkiej historii siedmiu zabójstw”, zapraszam na FILM na kanale.





Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.


Do usłyszenia niebawem! 

wtorek, 11 października 2016

"Sweetland" - Michael Crummey [Recenzja 75.]

Kochani, witam Was w kolejnej recenzji! Pamiętacie, jak w lipcu opowiadałem Wam o jednej z najlepszych książek, które przeczytałem w tym roku? Mowa oczywiście o fenomenalnym „Dostatku” Michaela Crummeya! Dzisiaj mam dla Was recenzje kolejnej książki tego fantastycznego, nowofundlandzkiego prozaika – przed Wami „Sweetland”: opowieść o dramatycznych wyborach, samotności i demonach przeszłości. Zapraszam!  


Na wyspie u wybrzeży Nowej Fundlandii znajduje się zapomniana przez wszystkich osada, w której ludzie starają się jakoś wiązać koniec z końcem, kurczowo trzymając się wielopokoleniowych tradycji. Tworzą społeczność, która niejedno razem przeszła i stawia czoła nieprzyjaznym warunkom pogodowym na tym, chciałoby się powiedzieć, krańcu świata. Ponieważ nie jest to łatwe, znaczna większość mieszkańców z radością przyjmuje propozycję rządu, który oferuje pieniądze na rozpoczęcie nowego życia w innym miejscu w zamian za opuszczenie wyspy – warunkiem jest, że wszyscy mieszkańcy muszę się na to zgodzić. Jedynym, który stanowczo się sprzeciwia, jest samotny stary kawaler i były latarnik, Moses Sweetland. Jak można się domyślić, mieszkańcy nie są zbyt szczęśliwi z takiego obrotu spraw i zrobią wszystko, żeby przekonać go do zmiany zdania. Czy Moses ugnie się pod naciskiem sąsiadów i jak potoczą się jego losy, musicie przekonać się, sięgając po „Sweetland”.

Od razu muszę Wam powiedzieć, że pewnie nie będę zbyt obiektywny recenzując tę książkę, bo oprócz tego, że już czytając „Dostatek” pokochałem styl tego autora, a teraz tylko upewniłem się, że słusznie, „Sweetland” niesamowicie mnie poruszył. O ile w „Dostatku” zachwycałem się stylem, obrazem Nowej Fundlandii i jej klimatem, magiczną atmosferą i mnogością wątków, o tyle tutaj kompletnie porwała mnie historia i kreacja głównego bohatera, i odebrałem ją bardzo osobiście i bardzo emocjonalnie, dlatego właśnie tak trudno mi ocenić „Sweetland”.

Niemniej na pewno mogę powiedzieć, że fabuła jest tutaj znacznie prostsza, bardziej liniowa, niż w przypadku „Dostatku”, dlatego moim zdaniem „Sweetland” będzie świetny, jeśli chcecie zacząć przygodę z powieściami Crummeya. Cała akcja skupia się na postaci Mosesa, samotnika, człowieka samotnego wśród ludzi, można by powiedzieć, który opowiada swoją historię i wspomina wydarzenia z przeszłości. Do tego dochodzą oczywiście jego relacje z sąsiadami, mieszkańcami wyspy i Jessem, dziwnym dzieckiem, chłopcem-zagadką, którego łączy z Mosesem wyjątkowa więź. Jeżeli jesteście melancholikami, samotnikami, to na pewno odnajdziecie choć cząstkę siebie w postaci Mosesa, tylko, ostrzegam, nie przestraszcie się – Moses to jednostka bardzo specyficzna, dążąca do autodestrukcji, ale właśnie przez to tak fascynująca, a Michael Crummey moim zdaniem rewelacyjnie poradził sobie z kreacja tego bohatera.

Oczywiście Autor nie rezygnuje z tego, co dla niego charakterystyczne, czyli z wielu bohaterów o fascynujących historiach. Jeżeli tylko chcemy, możemy poznać mieszkańców osady, ich rozterki, problemy, często bardzo trudną przeszłość. No i do tego ta cudowna, wspaniała, magiczna Nowa Fundlandia. „Sweetland” to książka wprost  i d e a l n a  na jesień – sztormy i szkwały zalewające wybrzeża wysepki pośrodku oceanu, nastrój grozy, który nieraz aż unosi się z kart tej powieści – wierzcie mi, ciarki na plecach gwarantowane – i realizm magiczny… To opowieść pod kocyk z herbatką, czyli właśnie coś, czego ja szukam w jesiennym, słotnym czasie. Polecam serdecznie!

Generalnie muszę powiedzieć, że moim zdaniem „Sweetland” daje piękny przedsmak tego, co czeka nas w „Dostatku” – nie jest może aż tak wielowątkowa, złożona czy misterna, ale niezwykle porusza i potwierdza, że Crummey pisze doskonale. Taką moją prywatną refleksją jest, że o ile każdy, kto lubi piękne opowieści, będzie „Sweetlandem” zachwycony, o tyle zdaja mi się, że osoby o szczególnej wrażliwości, tak jak wspomniałem, samotnicy i outsiderzy, ci, którzy znajdują się w trudnym albo specyficznym okresie swojego życia, zrozumieją głównego bohatera tej książki najlepiej, najbardziej ich poruszą i wzruszą jego dylematy i rozdzierające serce decyzje, które musi podjąć. Ja miałem chyba szczęście trafić na taki odpowiedni moment mojego życia. Jeżeli czujecie, że macie ochotę na taką trudną i smutną, ale piękną podróż, jaką funduje nam Crummey w „Sweetlandzie”, koniecznie chwyćcie za tę pozycję! Nie pożałujecie.

Jeżeli chcecie posłuchać więcej, możecie zajrzeć na kanał, o TUTAJ, bo nagrałem też wideorecenzję tej powieści.



Za egzemplarz do recenzji bardzo dziękuję Wydawnictwu Wiatr od morza.

Do usłyszenia niebawem!


niedziela, 9 października 2016

"Tam mieszkam" - Malwina Wrotniak [Recenzja 74.]

Witajcie, moi Drodzy, kolejnej recenzji!
Dzisiaj kilka słów o książce specjalnie dla tych, którzy kiedyś myśleli o wyjeździe z naszego kraju albo zastanawiali się, jak to jest na emigracji. Jak wygląda życie na obczyźnie? Jak traktuje się Polaków w innych krajach? Jak to jest mieszkać w Europie, a jak w zupełnie innej części świata? Czy w ogóle da się zasymilować z mieszkańcami, dajmy na to, Indonezji? Między innymi o tym wszystkim w książce Malwiny Wrotniak „Tam mieszkam” – zapraszam na recenzję.


„Tam mieszkam” to zbiór piętnastu rozmów autorki z osobami mieszkającymi w czternastu krajach świata: zarówno w tych, do których Polacy wyjeżdżają często, jak Niemcy, Anglia czy Stany Zjednoczona, ale również w tych mniej popularnych, jak Kolumbia, Indonezja, RPA czy Wyspy Owcze. Autorka zgromadziła piętnaście osób, które życie rozrzuciło po całym świecie i spytała o rzeczy najważniejsze dla ich codziennego życia: jak są odbierani jako Polacy na obczyźnie, jakie są w tych krajach warunki finansowe, czy nie żałują wyprowadzki z Polski, jak radzą sobie z różnicami językowymi, kulturowymi, politycznymi, religijnymi… Generalnie rzecz biorąc, bez większego skrępowania wypytała o wszystko, czego każdy z nas jest ciekaw, ale o co nie ma okazji – lub nie wypada mu – zapytać.

Ogromną zaletą książki Wrotniak jest moim zdaniem różnorodność – autorka postarała się, żeby znaleźć nie tylko osoby z różnych krajów, ale też osoby, które do tych krajów trafiły z najróżniejszych powodów. Mamy więc bohaterów, którzy wyjechali z Polski w poszukiwaniu pracy, żeby rozwijać pasje, z miłości lub zupełnie nieplanowanie. Każdy jechał na obczyznę z innym założeniem, innymi planami, czasem na stałe, czasem – przynajmniej z początku – tylko na jakiś czas. Jak można się domyślić nikomu z początku nie było łatwo – niektórym nadal nie jest – ale dzielą się swoimi doświadczeniami, między innymi po to, żeby innym, którzy dopiero myślą o wyjeździe, trochę pomóc. Dlatego uważam, że dobrze byłoby, gdyby ta książka trafiła do wszystkich myślących o emigracji. Oczywiście że te, krótkie, bądź co bądź, wywiady, nie wyczerpują tematu, że można by i o tych krajach, i o ich mieszkańcach powiedzieć dużo więcej i dużo dokładniej. Mimo wszystko jednak książka stanowi dobry początek do tego, żeby zastanowić się, czy my aby na pewno chcemy na tę emigrację jechać i żeby, ewentualnie, podsunąć jakiś kierunek, o którym być może wcześniej nie myśleliśmy.

Nie chcę przez to powiedzieć, że wszyscy bohaterowie książki Malwiny Wrotniak są niezadowoleni i będą nas przed wyjazdem z Polski przestrzegać. Absolutne nie! Bardzo podobało mi się to, że nikt z emigrantów nie wpada w źle pojęte patriotyczne, bogoojczyźniane tony, których bardzo nie lubię. Dla mnie generalny wniosek z tej książki płynie tak, że wszystko zasadza się na ciężkiej pracy i naszej determinacji. Co do tego, że ciężką i uczciwą pracą za granicą można osiągnąć dużo więcej, chyba się wszyscy zgodzimy, ale wywiady zawarte w tej książce może pokażą nam choć trochę, jak dużo tej pracy i determinacji będziemy potrzebowali, i skłonią do refleksji, czy jesteśmy na to gotowi.

Tylko nie myślcie, że „Tam mieszkam” skierowane jest jedynie do przyszłych (przeszłych i obecnych) emigrantów! Każdy, kogo interesują podróże, lubi poznawać inne kultury i jest otwarty na świat, na pewno z zainteresowaniem tę książkę przeczyta. Więc zachęcam Was gorąco, żebyście sięgali po „Tam mieszkam” Malwiny Wrotniak – zwłaszcza teraz, dopóki wywiady są „świeże” i aktualne – większość z nich przeprowadzana była bowiem w 2015 lub 2016 roku. A jeżeli jeszcze Was nie przekonałem, zapraszam TUTAJ, gdzie możecie obejrzeć recenzję tej książki w formie wideo.




Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Marginesy.

Do usłyszenia niebawem w kolejnej recenzji!   




"Ślady" - Jakub Małecki [Recenzja 73.]

Hej, dzisiaj przychodzę do Was  recenzją długo wyczekiwanej przeze mnie książki. Bo oto niedawna miała swoją premierę książka Jakuba Małeckiego, autora rewelacyjnego „Dygotu”, który uznałem za jedną z najlepszych przeczytanych przeze mnie w ubiegłym roku książek – zresztą nie tylko ja. Teraz Małecki powraca w rewelacyjnym zbiorze opowiadań , którym znów porusza, chwyta za serce i skłania do refleksji. Zapraszam na recenzję „Śladów”.


„Ślady” to zbiór dziewiętnastu opowiadań, z których każde ma innego bohatera. Wszystkie te opowieści w jakiś sposób się wiążą, a jednym z takich wspólnych mianowników jest miejscowość Kwilno, bo chociaż wraz z bohaterami książki odwiedzamy różne miejscowości w Polsce, wszyscy w jakiś sposób zdają się być z nią związani. Obserwujemy, jak życiorysy postaci plączą się ze sobą, a Jakub Małecki pozwala nam zajrzeć w głąb relacji rodzinnych, sąsiedzkich, przyjacielskich. Prowadzi nas po tytułowych śladach sprawiając, że czujemy się już nie jakbyśmy żyli własnym życiem, ale tysiącem innych żyć. Czy odnajdziecie się w tej konwencji, musicie przekonać się sami, ale zapewniam was, że warto spróbować.

Przede wszystkim zacznijmy od tego, że pisząc „Dygot”, książkę w swojej formie, treści i przekazie tak wyjątkową, autor postawił sobie poprzeczkę  b a r d z o  wysoko – Jakub Małecki już zawsze będzie „autorem głośnego «Dygotu»”, jak to na okładce „Śladów” napisał wydawca. I nagle, po ponad roku widzimy, że nawet jeśli tej poprzeczki nie przeskoczył (chociaż ja wciąż nie mam co do tego pewności), to na pewno jej dosięgnął. Co więcej, zwyczajnie nie da się nie porównywać w pewien sposób „Dygotu” i „Śladów”, bo takie porównania narzucają się same, ale postaram się to zrobić dopiero na końcu. Niemniej, tak jak napisałem, moim zdaniem Małecki zdecydowanie podołał zadaniu. „Ślady” są zupełnie inne, to inna forma, inna konwencja, odrobinę inna tematyka, chociaż kierunek w pewien sposób podobny. O co mi chodzi? Już wyjaśniam.

Po przeczytaniu pierwszych trzech, czterech opowiadań pomyślałem, że będzie to zbiór o śmierci. O umieraniu, odchodzeniu, żegnaniu się ze światem. Ale czytałem dalej i dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że się zupełnie pomyliłem, że te opowiadania są właśnie o  ż y c i u. Bo przecież żeby umrzeć, żyć najpierw trzeba, parafrazując Dżibrila z „Szatańskich wersetów”. Małecki pisze o tym, że chociaż każde życie prowadzi do śmierci, nie każde jest takie samo. Nie od nas zależy, jaka będzie nasza śmierć, ale za to tylko my decydujemy, jak będzie wyglądało nasze życie, i z jakim bagażem któregoś dnia staniemy u jego końca. Niesamowite jest też to, jak odnajdujemy się w tekście Małeckiego, w życiach które opisuje, jak stwierdzamy: „Kurczę, tak rzeczywiście jest”. Są w „Śladach” momenty wzruszające, poruszające, ale jest przede wszystkim wiele takich, które wywołują ciarki – dygot, chciałoby się powiedzieć.

Po przeczytaniu „Śladów” mam ochotę nazwać Małeckiego Mistrzem Detalu – próbkę tego dostaliśmy już w „Dygocie”, teraz autor objawia się w pełnej krasie. Pokazując nam szczegóły, detale właśnie, drobne zdarzenia, porzucone gdzieś w kącie czy na stole przedmioty, Małecki kreśli historie swoich bohaterów wciągając nas bez reszty w ich życie. Stosuje zabieg niby znany, ale taki, który się chyba nigdy nie znudzi i nie przestanie poruszać, który zawsze „będzie działał” – proste i genialne zarazem. Godne podziwu jest, w jaki sposób te przedmioty, delikatne aluzje i odwołania pozwalają autorowi powiązać ze sobą kolejne historie, bo odnosimy wrażenie, że pomysłowość autora nie zna granic.

A więc gwoli podsumowania, tak jak obiecałem, małe porównanie „Śladów” i „Dygotu” – obie te historie to opowieści o życiu i nieuchronnym przeznaczeniu naszego losu – widać, że Małeckiemu ten temat jest bliski, ale też że ma konkretne przemyślenia i nie boi się o nich pisać. Ale „Ślady” bez wątpienia są czymś zupełnie innym – w moim odczuciu znaczniej mniej tu realizmu magicznego, tak mocno obecnego w Dygocie”, mnie tutaj tej „zaczarowanej”, choć na wskroś przeszywającej atmosfery. Siła „Śladów” polega na tym, że są opowieścią o życiu każdego z nas, i w moim odczuciu dzięki temu stają się łatwiejsze w odbiorze. Być może literaturoznawcy uznaliby „Dygot” za formę doskonalszą, bardziej dopracowaną czy pomysłową, ale „Ślady” są za to bardziej ludzkie, bardziej przystępne, bardziej  n a s z e. Czy to sprawia, że są lepsze? Od odpowiedzi na to pytanie się uchylam – są po prostu inne. Obie książki Małeckiego zdecydowanie warto przeczytać, każda porusza inne struny naszej duszy i pozostawia w nas inne przemyślenia. Natomiast jedno jest pewne – w stu procentach zgadzam się z Michałem Nogasiem, który powiedział, że „«Ślady» to dowód na to, że «Dygot» nie był przypadkiem”. Myślę, że najnowsza książka ugruntuje pozycję Jakuba Małeckiego wśród młodych polskich twórców i zapowiada wiele zaskakujących historii, które jeszcze będziemy mogli od niego usłyszeć.


Jeżeli jeszcze Was nie przekonałem, możecie zajrzeć na mój kanał na YouTubie (TUTAJ), gdzie znajdziecie recenzję tej książki w formie wideo.    


Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non.



Do usłyszenia niebawem! 

piątek, 16 września 2016

"Vip room" + "Sztokholm delete" - Jens Lapidus [Recenzja 72.]

Moi Drodzy, wracam dzisiaj do Was z recenzją dwóch kryminałów , które były bez wątpienia jednymi  lepszych skandynawskich kryminałów jakie przeczytałem w ostatnim czasie. Jeśli chcecie poznać mroczne oblicze Sztokholmu, przyjrzeć się mafijnym porachunkom i stanąć twarzą w twarz z przestępczym półświatkiem szwedzkiej stolicy, zapraszam Was na recenzję powieści „Vip room” i „Sztokholm delete” Jensa Lapidusa.


W pierwszym tomie poznajemy Teddy’ego, mężczyznę, który właśnie wychodzi na wolność po ośmiu latach spędzonych w wiezieniu za porwanie. Bardzo chce naprostować swoje życie i zapomnieć o dawnym, gangsterskim życiu, ale to nie takie proste, bo odzywają się do niego znajomi z przeszłości, żądając wyrównania zaległych rachunków… W dodatku Teddy zostaje wciągnięty w dziwne śledztwo przez jedną z najbardziej prestiżowych kancelarii adwokackich w Sztokholmie. Jej szef chce bowiem wykorzystać znajomość świata przestępczego i umiejętności Teddyego i prosi go, by wraz z Emelie, młodą prawniczką, odszukali pewnego zaginionego milionera. Natomiast w powieści „Sztokholm delete”, czyli drugim tomie cyklu, Teddy i Emelie znów prowadzą śledztwo, ale wydaje się ono jeszcze bardziej niebezpieczne niż poprzednio – mafijne porachunki, tajemnicze sprawy z przeszłości i morderstwo w tle. Emelie wbrew zakazowi szefa podejmuje się obrony mordercy, a Teddy pomaga jej rozwikłać skomplikowaną zagadkę. Jak potoczą się ich losy, czy wybrną z tego cało i czy uda im się dowieść niewinności oskarżonego – dowiecie się sięgając po powieści Lapidusa.  

Przede wszystkim chcę powiedzieć o czymś, co szczególnie rzuciło mi się w oczy podczas czytania – moim zdaniem powieści Lapidusa bardzo wyróżniają się na tle innych skandynawskich kryminałów i to zdecydowanie na plus! Tak się akurat złożyło, że w tym samym czasie czytałem też „Na imię mi Zack” Monsa Kallentofta, czyli inny szwedzki kryminał, którego akcja dzieje się w Sztokholmie. Pomimo pewnych podobieństw, zobaczyłem też całe mnóstwo różnic: przede wszystkim „Vip room” i „Sztokholm delete” nie epatują brutalnością, naturalistycznymi opisami, wulgaryzmami i okrucieństwem, do jakich przyzwyczaiły nas kryminały Larssona, Mankella czy Kallentofta właśnie. Nie mówię, że u wspomnianych autorów mi to przeszkadza, wszak i tego w kryminałach szukamy, ale powieści Lapidusa to bardzo miła odskocznia, i chociaż oczywiście to nie powieści dla dzieci, bo mowa w nich o narkotykach, i o prostytucji i o brutalnych zabójstwach, to jednak nie na nich skupiona jest cała książka. Wszystkie te zjawiska i zabiegi stanowią jedynie tło dla wciągającej akcji i świetnie skonstruowanej fabuły, i bardzo mi się to podobało.

No właśnie, bo trzeba Lapidusowi przyznać, że konstruowanie powieści ma rewelacyjnie opanowane. W jego książkach nie znajdziecie momentów dużo słabszych albo dużo lepszych, akcja toczy się równym, szybkim rytmem, wciąga niesamowicie, tak, że z rozdziału na rozdział chcemy więcej, i więcej, i więcej. Aż do absolutnie zaskakującego zakończenia – zwłaszcza w drugim tomie! – po którym najchętniej sięgnąłbym od razu po kolejny tom tej serii. Tak samo jak bohaterowie, którzy, mimo że nie są kryształowi i dopuszczają się nierzadko czynów co najmniej wątpliwych moralnie, dają się lubić i kibicujemy im z całych sił. W szczególności dotyczy to oczywiście głównego bohatera, Teddy’ego. Bardzo spodobało mi się, w jaki sposób Lapidus splótł wątek prywatny Teddy’ego, jego losy sprzed aresztowania, z wątkami śledztw prowadzonych teraz przez niego wraz z Emelie. Tym razem nic nie dzieje się dwutorowo, wątek prywatny Teddy’ego nie biegnie „obok” głównej osi fabularnej książki, ale jest z nią bardzo ściśle związany, co jest świetnym rozwiązaniem, bo dodatkowo zapętla fabułę i czyni ją jeszcze bardziej intrygującą.

Dodatkowo znajdą tu także coś dla siebie miłośnicy opisów i ci, którzy lubią wczuć się w atmosferę miejsc opisywanych w powieści – Lapidus dużo czasu poświęca bowiem na opisy mrocznego Sztokholmu z jego podziałami społecznymi, wielokulturowością, wojnami gangów, mafiosami na wysokich stanowiskach. Razem z Teddym i Emelie przemierzamy sztokholmskie ulice i dzielnice, od centrum aż do przedmieść. Jeżeli macie ochotę – przekonajcie się sami, ale uprzedzam, że to jazda bez trzymanki.

Tak naprawdę mógłbym przyczepić się tylko do jednej rzeczy – Teddy zerwał z przestępczym światkiem, a Emelie to jedynie zwykła prawniczka w kancelarii adwokackiej, ale ich możliwości śledcze są niemalże nieograniczone, chwilami wydaje się wręcz, że większe niż sztokholmskiej policji. W mgnieniu oka docierają do ludzi, do których dotrzeć powinno być raczej trudno, potrafią przekupić albo zmusić do mówienia każdego i oczywiście wyjątkowo zgrabnie uniknąć konsekwencji… Nieco to amerykańskie i czasami mnie irytowało, zwłaszcza w tomie pierwszym. Ale… no cóż, „Vip room” i „Sztokholm delete” to jednak kryminały i maja służyć rozrywce, a nie być powieściami wiernie oddającymi rzeczywistość. A o tym akurat mogę Was zapewnić – książki Lapidusa dostarczają świetnej rozrywki na kilka długich wieczorów. Reszta w moim odczuciu nie jest aż taka ważna w tym przypadku.

Jeśli więc macie ochotę na dobry, skandynawski kryminał, który wnosi do tego tak popularnego ostatnio nurtu coś nowego – powieści Jensa Lapidusa zdecydowanie będą czymś dla was. Polecam serdecznie i zapraszam też do obejrzenia recenzji w formie filmu o TUTAJ.


Za egzemplarze recenzenckie dziękuję Wydawnictwu Marginesy.

Do usłyszenia wkrótce! :)


niedziela, 4 września 2016

"Miejsce na ziemi" - Umi Sinha [Recenzja 71.]

Witajcie, Moi Drodzy, w kolejnej recenzji na blogu! Dobrze wiecie, że lubię, gdy książki pozwalają mi wybrać się w zakątki świata, w które naprawdę wybrać się nie mogę – przynajmniej na razie. Dlatego gdy zobaczyłem powieść Umi Sinhy „Miejsce na ziemi” natychmiast zwróciła moją uwagę: najpierw przepięknym wydaniem, a potem intrygującym opisem. Zapraszam Was dziś w literacką podróż z rodziną Langdonów z Anglii do odległych, dziewiętnastowiecznych Indii ogarniętych wojną, w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi!


Akcja „Miejsca na ziemi” rozgrywa się na przestrzeni siedemdziesięciu lat, od lat 50. XIX wieku do końca I wojny światowej, a historię rodziny Langdonów poznajemy z perspektywy trzech osób należących do trzech kolejnych pokoleń tego rodu. W połowie XIX wieku Cecily wyrusza z Anglii do Indii, by pojąć za męża oficera wojsk brytyjskich, Arthura. Wszystko, co ją spotyka, opowiada swojej ukochanej siostrze bliźniaczce, Minie, w formie listów. Małżeństwo Cecily nie jest niestety tak idealne, jak dziewczyna się spodziewała, a w dodatku nastroje w Indiach stają się coraz gorsze, i wkrótce wybucha tam Powstanie Sipajów… Syn Cecily, Henry, wychowuje się pod opieką ojca i czujnym okiem swoich hinduskich wychowawców, ale miejscowi nie dają mu zapomnieć o jego brytyjskim pochodzeniu. Jaką przyszłość dla siebie wybierze? W końcu poznajemy Lilę, jedyną córkę Henry’ego, która pewnego dnia przeżywa niewyobrażalny koszmar. Jej ojciec zabija się w swoje urodziny niemalże na jej oczach. Następuje szybka decyzja, by wysłać dziewczynkę pod opiekę ciotecznej babki Miny do Anglii, i Lila wbrew sobie zmuszona jest opuścić ukochane Indie. Czy dane będzie jeszcze kiedykolwiek wrócić do miejsca, które uważa za swój dom, czy odnajdzie się w Anglii i czy rozwiąże zagadkę samobójstwa ojca? Tego wszystkiego dowiecie się, sięgając po „Miejsce na ziemi”.

Fabuła brzmi niezwykle zachęcająco, prawda? Nie chciałem za dużo Wam zdradzać, więc zarysowałem jedynie początek każdego z wątków, które poznajemy równolegle, ponieważ rozdziały z punktu widzenia Lili, Henry’ego i Cecily następują na zmianę bezpośrednio po sobie. I zacznę może od małego malkontenctwa: wydawało mi się, że historia, która dzieje się w Indiach w tak burzliwych czasach, która opowiada o losach rodziny rozdzielonej wojną, będzie wciągająca i pasjonująca, że odbierze mi dech w piersiach, a tak się niestety nie stało. To jedynie kolejny dowód, że nie warto oczekiwać po książkach konkretnych rzeczy ani sobie niczego obiecywać, bo można się zawieść. Akcja powieści Umi Sinhy rozwija się moim zdaniem, przynajmniej miejscami, aż boleśnie powoli. Tylko czy to rzeczywiście przemawia na jej niekorzyść? Nie wydaje mi się, bo „Miejsce na ziemi” zamiast być jedynie wciągającą powieścią, jakiej się spodziewałem, okazało się być świetnie skonstruowaną, ambitną powieścią, na którą nie żal przeznaczyć kilka wieczorów.

Przede wszystkim warto zwrócić uwagę, że tło dla historii rodziny Langdonów tworzą opisy prawdziwych wydarzeń historycznych. Powstanie Sipajów, rzeź w Kanpuru i I wojna światowa to przerażające zdarzenia, które przedstawione z punktu widzenia Lili, Henry’ego i Cecily stają się jeszcze bardziej przejmujące, bo nabierają wymiaru osobistego. Nie można odmówić Autorce, że ma dar wciągania nas w historię, tak że czujemy się, jakbyśmy byli jej częścią i przeżywali to samo, co bohaterowie, a to właśnie dzięki specyficznej budowie powieści. Ponieważ Umi Sinha studiowała kompozycję literacką, można podejrzewać, że zupełnie świadomie połączyła powieść epistolarną z tekstem w formie pamiętnika i wspomnień, i eksperyment ten zakończył się moim zdaniem stuprocentowym sukcesem. „Miejsce na ziemi” niezwykle porusza, gra nam na emocjach, a momentami przepełnia głębokim smutkiem. Dodatkowo w zagłębieniu się w lekturę pomagają nam realistyczne opisy Indii, zwłaszcza życia codziennego w tym kraju pełnym barw, zapachów i krajobrazów nam nie znanych. Umi Sinha wychowała się w Indiach, więc dobrze wie o czym pisze opowiadając o tym kraju z perspektywy młodych bohaterów. Jest to bez wątpienia jeden z największych atutów tej książki.

Kolejnym jest też fakt, że „Miejsce na ziemi” docenia się tak naprawdę dopiero po przeczytaniu ostatniego rozdziału, ostatniego zdania, bo dopiero one wyjaśniają zagadkę postawioną w prologu. Ta powieść to historia z rodzaju tych, którym trzeba dać szansę, podobnie jak na przykład recenzowana przeze mnie ostatnio „Malarka gwiazd” Amelii Noguery. „Miejsce na ziemi” jest też, od tytułu począwszy, a na ostatnim zdaniu kończąc, w całości utworem metaforycznym, tak naprawdę to jeden wielki obraz dramatycznego poszukiwania swojego (tytułowego) miejsca na świecie, w rodzinie, w relacjach. Każdy kolejny potomek Langdonów rozdarty jest między Anglię, a Indie, między kraj, z którego pochodzą jego przodkowie, a ten, gdzie się wychował i który pokochał – lub który, jak w przypadku Cecily, musi dopiero pokochać. Umi Sinha pokazuje też, że nasze dziedzictwo potrafi ciążyć nam jak klątwa, że rodzice i dziadkowie pozostawiają nam nie tylko to, co dobre, ale też to, czego wcale byśmy nie chcieli. Pokazuje, że słowa Williama Faulknera, będące mottem te powieści, są jak najbardziej prawdziwe: „Przeszłość nigdy nie umiera. Minione dni tak naprawdę nie przemijają”. Dodatkowo jest to oczywiście przerażający swoją aktualnością obraz walki o tolerancję, ścierania się kultur, wojny o wolność i dowód, że człowiek potrafi być najokrutniejszą z istot. Jeżeli nie wiecie, o czym mówię, przeczytajcie tę książkę – zrozumiecie, gdy dotrzecie do opisu rzezi w Kanpuru. Przyznaję – w tym momencie łza zakręciła mi się w oku. Prze-ra-ża-ją-ce.

Podsumowując, „Miejsce na ziemi” to piękna opowieść dla cierpliwych i wrażliwych czytelników. Mam wrażenie, że to nie jest historia, która pozostanie ze mną na długo – to raczej jedna z tych książek, które wzruszają na chwilę, dają do myślenia, i zachęcają z półki, by za jakiś czas do nich wrócić i przypomnieć sobie wrażenia towarzyszące czytaniu. I chociaż dla niektórych będzie to duży minus, ja nie żałuję czasu, który poświęciłem na przeczytanie debiuty Sinhy, bo na kilka dni zanurzyłem się w pięknej historii, którą z przyjemnością kiedyś przeżyję raz jeszcze. No i nauczyłem się, żeby brać z opowieści to, co ma do zaoferowania, a przed czytaniem nie karmić się oczekiwaniami i obietnicami innych! :) Ale jeśli Wy chcecie posłuchać o „Miejscu na ziemi” jeszcze trochę, zapraszam na FILM na mój kanał YouTube! :) 


Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję księgarni internetowej Platon24.

Do usłyszenia już niedługo! :)