Oto subiektywny blog i videoblog literacki! Kto czyta, żyje podwójnie, więc dlaczego nie korzystać z tej szansy? Zapraszam na wspólną podróż do świata literatury! :)

wtorek, 11 października 2016

"Sweetland" - Michael Crummey [Recenzja 75.]

Kochani, witam Was w kolejnej recenzji! Pamiętacie, jak w lipcu opowiadałem Wam o jednej z najlepszych książek, które przeczytałem w tym roku? Mowa oczywiście o fenomenalnym „Dostatku” Michaela Crummeya! Dzisiaj mam dla Was recenzje kolejnej książki tego fantastycznego, nowofundlandzkiego prozaika – przed Wami „Sweetland”: opowieść o dramatycznych wyborach, samotności i demonach przeszłości. Zapraszam!  


Na wyspie u wybrzeży Nowej Fundlandii znajduje się zapomniana przez wszystkich osada, w której ludzie starają się jakoś wiązać koniec z końcem, kurczowo trzymając się wielopokoleniowych tradycji. Tworzą społeczność, która niejedno razem przeszła i stawia czoła nieprzyjaznym warunkom pogodowym na tym, chciałoby się powiedzieć, krańcu świata. Ponieważ nie jest to łatwe, znaczna większość mieszkańców z radością przyjmuje propozycję rządu, który oferuje pieniądze na rozpoczęcie nowego życia w innym miejscu w zamian za opuszczenie wyspy – warunkiem jest, że wszyscy mieszkańcy muszę się na to zgodzić. Jedynym, który stanowczo się sprzeciwia, jest samotny stary kawaler i były latarnik, Moses Sweetland. Jak można się domyślić, mieszkańcy nie są zbyt szczęśliwi z takiego obrotu spraw i zrobią wszystko, żeby przekonać go do zmiany zdania. Czy Moses ugnie się pod naciskiem sąsiadów i jak potoczą się jego losy, musicie przekonać się, sięgając po „Sweetland”.

Od razu muszę Wam powiedzieć, że pewnie nie będę zbyt obiektywny recenzując tę książkę, bo oprócz tego, że już czytając „Dostatek” pokochałem styl tego autora, a teraz tylko upewniłem się, że słusznie, „Sweetland” niesamowicie mnie poruszył. O ile w „Dostatku” zachwycałem się stylem, obrazem Nowej Fundlandii i jej klimatem, magiczną atmosferą i mnogością wątków, o tyle tutaj kompletnie porwała mnie historia i kreacja głównego bohatera, i odebrałem ją bardzo osobiście i bardzo emocjonalnie, dlatego właśnie tak trudno mi ocenić „Sweetland”.

Niemniej na pewno mogę powiedzieć, że fabuła jest tutaj znacznie prostsza, bardziej liniowa, niż w przypadku „Dostatku”, dlatego moim zdaniem „Sweetland” będzie świetny, jeśli chcecie zacząć przygodę z powieściami Crummeya. Cała akcja skupia się na postaci Mosesa, samotnika, człowieka samotnego wśród ludzi, można by powiedzieć, który opowiada swoją historię i wspomina wydarzenia z przeszłości. Do tego dochodzą oczywiście jego relacje z sąsiadami, mieszkańcami wyspy i Jessem, dziwnym dzieckiem, chłopcem-zagadką, którego łączy z Mosesem wyjątkowa więź. Jeżeli jesteście melancholikami, samotnikami, to na pewno odnajdziecie choć cząstkę siebie w postaci Mosesa, tylko, ostrzegam, nie przestraszcie się – Moses to jednostka bardzo specyficzna, dążąca do autodestrukcji, ale właśnie przez to tak fascynująca, a Michael Crummey moim zdaniem rewelacyjnie poradził sobie z kreacja tego bohatera.

Oczywiście Autor nie rezygnuje z tego, co dla niego charakterystyczne, czyli z wielu bohaterów o fascynujących historiach. Jeżeli tylko chcemy, możemy poznać mieszkańców osady, ich rozterki, problemy, często bardzo trudną przeszłość. No i do tego ta cudowna, wspaniała, magiczna Nowa Fundlandia. „Sweetland” to książka wprost  i d e a l n a  na jesień – sztormy i szkwały zalewające wybrzeża wysepki pośrodku oceanu, nastrój grozy, który nieraz aż unosi się z kart tej powieści – wierzcie mi, ciarki na plecach gwarantowane – i realizm magiczny… To opowieść pod kocyk z herbatką, czyli właśnie coś, czego ja szukam w jesiennym, słotnym czasie. Polecam serdecznie!

Generalnie muszę powiedzieć, że moim zdaniem „Sweetland” daje piękny przedsmak tego, co czeka nas w „Dostatku” – nie jest może aż tak wielowątkowa, złożona czy misterna, ale niezwykle porusza i potwierdza, że Crummey pisze doskonale. Taką moją prywatną refleksją jest, że o ile każdy, kto lubi piękne opowieści, będzie „Sweetlandem” zachwycony, o tyle zdaja mi się, że osoby o szczególnej wrażliwości, tak jak wspomniałem, samotnicy i outsiderzy, ci, którzy znajdują się w trudnym albo specyficznym okresie swojego życia, zrozumieją głównego bohatera tej książki najlepiej, najbardziej ich poruszą i wzruszą jego dylematy i rozdzierające serce decyzje, które musi podjąć. Ja miałem chyba szczęście trafić na taki odpowiedni moment mojego życia. Jeżeli czujecie, że macie ochotę na taką trudną i smutną, ale piękną podróż, jaką funduje nam Crummey w „Sweetlandzie”, koniecznie chwyćcie za tę pozycję! Nie pożałujecie.

Jeżeli chcecie posłuchać więcej, możecie zajrzeć na kanał, o TUTAJ, bo nagrałem też wideorecenzję tej powieści.



Za egzemplarz do recenzji bardzo dziękuję Wydawnictwu Wiatr od morza.

Do usłyszenia niebawem!


niedziela, 9 października 2016

"Tam mieszkam" - Malwina Wrotniak [Recenzja 74.]

Witajcie, moi Drodzy, kolejnej recenzji!
Dzisiaj kilka słów o książce specjalnie dla tych, którzy kiedyś myśleli o wyjeździe z naszego kraju albo zastanawiali się, jak to jest na emigracji. Jak wygląda życie na obczyźnie? Jak traktuje się Polaków w innych krajach? Jak to jest mieszkać w Europie, a jak w zupełnie innej części świata? Czy w ogóle da się zasymilować z mieszkańcami, dajmy na to, Indonezji? Między innymi o tym wszystkim w książce Malwiny Wrotniak „Tam mieszkam” – zapraszam na recenzję.


„Tam mieszkam” to zbiór piętnastu rozmów autorki z osobami mieszkającymi w czternastu krajach świata: zarówno w tych, do których Polacy wyjeżdżają często, jak Niemcy, Anglia czy Stany Zjednoczona, ale również w tych mniej popularnych, jak Kolumbia, Indonezja, RPA czy Wyspy Owcze. Autorka zgromadziła piętnaście osób, które życie rozrzuciło po całym świecie i spytała o rzeczy najważniejsze dla ich codziennego życia: jak są odbierani jako Polacy na obczyźnie, jakie są w tych krajach warunki finansowe, czy nie żałują wyprowadzki z Polski, jak radzą sobie z różnicami językowymi, kulturowymi, politycznymi, religijnymi… Generalnie rzecz biorąc, bez większego skrępowania wypytała o wszystko, czego każdy z nas jest ciekaw, ale o co nie ma okazji – lub nie wypada mu – zapytać.

Ogromną zaletą książki Wrotniak jest moim zdaniem różnorodność – autorka postarała się, żeby znaleźć nie tylko osoby z różnych krajów, ale też osoby, które do tych krajów trafiły z najróżniejszych powodów. Mamy więc bohaterów, którzy wyjechali z Polski w poszukiwaniu pracy, żeby rozwijać pasje, z miłości lub zupełnie nieplanowanie. Każdy jechał na obczyznę z innym założeniem, innymi planami, czasem na stałe, czasem – przynajmniej z początku – tylko na jakiś czas. Jak można się domyślić nikomu z początku nie było łatwo – niektórym nadal nie jest – ale dzielą się swoimi doświadczeniami, między innymi po to, żeby innym, którzy dopiero myślą o wyjeździe, trochę pomóc. Dlatego uważam, że dobrze byłoby, gdyby ta książka trafiła do wszystkich myślących o emigracji. Oczywiście że te, krótkie, bądź co bądź, wywiady, nie wyczerpują tematu, że można by i o tych krajach, i o ich mieszkańcach powiedzieć dużo więcej i dużo dokładniej. Mimo wszystko jednak książka stanowi dobry początek do tego, żeby zastanowić się, czy my aby na pewno chcemy na tę emigrację jechać i żeby, ewentualnie, podsunąć jakiś kierunek, o którym być może wcześniej nie myśleliśmy.

Nie chcę przez to powiedzieć, że wszyscy bohaterowie książki Malwiny Wrotniak są niezadowoleni i będą nas przed wyjazdem z Polski przestrzegać. Absolutne nie! Bardzo podobało mi się to, że nikt z emigrantów nie wpada w źle pojęte patriotyczne, bogoojczyźniane tony, których bardzo nie lubię. Dla mnie generalny wniosek z tej książki płynie tak, że wszystko zasadza się na ciężkiej pracy i naszej determinacji. Co do tego, że ciężką i uczciwą pracą za granicą można osiągnąć dużo więcej, chyba się wszyscy zgodzimy, ale wywiady zawarte w tej książce może pokażą nam choć trochę, jak dużo tej pracy i determinacji będziemy potrzebowali, i skłonią do refleksji, czy jesteśmy na to gotowi.

Tylko nie myślcie, że „Tam mieszkam” skierowane jest jedynie do przyszłych (przeszłych i obecnych) emigrantów! Każdy, kogo interesują podróże, lubi poznawać inne kultury i jest otwarty na świat, na pewno z zainteresowaniem tę książkę przeczyta. Więc zachęcam Was gorąco, żebyście sięgali po „Tam mieszkam” Malwiny Wrotniak – zwłaszcza teraz, dopóki wywiady są „świeże” i aktualne – większość z nich przeprowadzana była bowiem w 2015 lub 2016 roku. A jeżeli jeszcze Was nie przekonałem, zapraszam TUTAJ, gdzie możecie obejrzeć recenzję tej książki w formie wideo.




Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Marginesy.

Do usłyszenia niebawem w kolejnej recenzji!   




"Ślady" - Jakub Małecki [Recenzja 73.]

Hej, dzisiaj przychodzę do Was  recenzją długo wyczekiwanej przeze mnie książki. Bo oto niedawna miała swoją premierę książka Jakuba Małeckiego, autora rewelacyjnego „Dygotu”, który uznałem za jedną z najlepszych przeczytanych przeze mnie w ubiegłym roku książek – zresztą nie tylko ja. Teraz Małecki powraca w rewelacyjnym zbiorze opowiadań , którym znów porusza, chwyta za serce i skłania do refleksji. Zapraszam na recenzję „Śladów”.


„Ślady” to zbiór dziewiętnastu opowiadań, z których każde ma innego bohatera. Wszystkie te opowieści w jakiś sposób się wiążą, a jednym z takich wspólnych mianowników jest miejscowość Kwilno, bo chociaż wraz z bohaterami książki odwiedzamy różne miejscowości w Polsce, wszyscy w jakiś sposób zdają się być z nią związani. Obserwujemy, jak życiorysy postaci plączą się ze sobą, a Jakub Małecki pozwala nam zajrzeć w głąb relacji rodzinnych, sąsiedzkich, przyjacielskich. Prowadzi nas po tytułowych śladach sprawiając, że czujemy się już nie jakbyśmy żyli własnym życiem, ale tysiącem innych żyć. Czy odnajdziecie się w tej konwencji, musicie przekonać się sami, ale zapewniam was, że warto spróbować.

Przede wszystkim zacznijmy od tego, że pisząc „Dygot”, książkę w swojej formie, treści i przekazie tak wyjątkową, autor postawił sobie poprzeczkę  b a r d z o  wysoko – Jakub Małecki już zawsze będzie „autorem głośnego «Dygotu»”, jak to na okładce „Śladów” napisał wydawca. I nagle, po ponad roku widzimy, że nawet jeśli tej poprzeczki nie przeskoczył (chociaż ja wciąż nie mam co do tego pewności), to na pewno jej dosięgnął. Co więcej, zwyczajnie nie da się nie porównywać w pewien sposób „Dygotu” i „Śladów”, bo takie porównania narzucają się same, ale postaram się to zrobić dopiero na końcu. Niemniej, tak jak napisałem, moim zdaniem Małecki zdecydowanie podołał zadaniu. „Ślady” są zupełnie inne, to inna forma, inna konwencja, odrobinę inna tematyka, chociaż kierunek w pewien sposób podobny. O co mi chodzi? Już wyjaśniam.

Po przeczytaniu pierwszych trzech, czterech opowiadań pomyślałem, że będzie to zbiór o śmierci. O umieraniu, odchodzeniu, żegnaniu się ze światem. Ale czytałem dalej i dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że się zupełnie pomyliłem, że te opowiadania są właśnie o  ż y c i u. Bo przecież żeby umrzeć, żyć najpierw trzeba, parafrazując Dżibrila z „Szatańskich wersetów”. Małecki pisze o tym, że chociaż każde życie prowadzi do śmierci, nie każde jest takie samo. Nie od nas zależy, jaka będzie nasza śmierć, ale za to tylko my decydujemy, jak będzie wyglądało nasze życie, i z jakim bagażem któregoś dnia staniemy u jego końca. Niesamowite jest też to, jak odnajdujemy się w tekście Małeckiego, w życiach które opisuje, jak stwierdzamy: „Kurczę, tak rzeczywiście jest”. Są w „Śladach” momenty wzruszające, poruszające, ale jest przede wszystkim wiele takich, które wywołują ciarki – dygot, chciałoby się powiedzieć.

Po przeczytaniu „Śladów” mam ochotę nazwać Małeckiego Mistrzem Detalu – próbkę tego dostaliśmy już w „Dygocie”, teraz autor objawia się w pełnej krasie. Pokazując nam szczegóły, detale właśnie, drobne zdarzenia, porzucone gdzieś w kącie czy na stole przedmioty, Małecki kreśli historie swoich bohaterów wciągając nas bez reszty w ich życie. Stosuje zabieg niby znany, ale taki, który się chyba nigdy nie znudzi i nie przestanie poruszać, który zawsze „będzie działał” – proste i genialne zarazem. Godne podziwu jest, w jaki sposób te przedmioty, delikatne aluzje i odwołania pozwalają autorowi powiązać ze sobą kolejne historie, bo odnosimy wrażenie, że pomysłowość autora nie zna granic.

A więc gwoli podsumowania, tak jak obiecałem, małe porównanie „Śladów” i „Dygotu” – obie te historie to opowieści o życiu i nieuchronnym przeznaczeniu naszego losu – widać, że Małeckiemu ten temat jest bliski, ale też że ma konkretne przemyślenia i nie boi się o nich pisać. Ale „Ślady” bez wątpienia są czymś zupełnie innym – w moim odczuciu znaczniej mniej tu realizmu magicznego, tak mocno obecnego w Dygocie”, mnie tutaj tej „zaczarowanej”, choć na wskroś przeszywającej atmosfery. Siła „Śladów” polega na tym, że są opowieścią o życiu każdego z nas, i w moim odczuciu dzięki temu stają się łatwiejsze w odbiorze. Być może literaturoznawcy uznaliby „Dygot” za formę doskonalszą, bardziej dopracowaną czy pomysłową, ale „Ślady” są za to bardziej ludzkie, bardziej przystępne, bardziej  n a s z e. Czy to sprawia, że są lepsze? Od odpowiedzi na to pytanie się uchylam – są po prostu inne. Obie książki Małeckiego zdecydowanie warto przeczytać, każda porusza inne struny naszej duszy i pozostawia w nas inne przemyślenia. Natomiast jedno jest pewne – w stu procentach zgadzam się z Michałem Nogasiem, który powiedział, że „«Ślady» to dowód na to, że «Dygot» nie był przypadkiem”. Myślę, że najnowsza książka ugruntuje pozycję Jakuba Małeckiego wśród młodych polskich twórców i zapowiada wiele zaskakujących historii, które jeszcze będziemy mogli od niego usłyszeć.


Jeżeli jeszcze Was nie przekonałem, możecie zajrzeć na mój kanał na YouTubie (TUTAJ), gdzie znajdziecie recenzję tej książki w formie wideo.    


Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non.



Do usłyszenia niebawem!