Oto subiektywny blog i videoblog literacki! Kto czyta, żyje podwójnie, więc dlaczego nie korzystać z tej szansy? Zapraszam na wspólną podróż do świata literatury! :)

poniedziałek, 18 lipca 2016

Fantastyczny Poniedziałek: "Mechaniczny" - Ian Tregillis [Recenzja 66.]

Witajcie, witajcie, a cóż to takiego? Zapowiadałem przecież, że w wakacje Fantastycznych Poniedziałków nie będzie… No cóż, tak, to prawda, ale gdy dostałem od Wydawnictwa Sine Qua Non propozycję zrecenzowania książki, na którą od dawna czekałem, i to zrecenzowania przed premierą, nie mogłem się powstrzymać i postanowiłem wypuścić specjalną, wakacyjną edycję. Przed Wami w końcu w Polsce pierwszy tom cyklu „Wojny alchemiczne” Iana Tregillisa, czyli „Mechaniczny”. Zapraszam!



Ian Tregillis przenosi nas do alternatywnej wersji naszego świata, w którym władzę w Europie sprawuje Mosiężny Tron toczący nieustającą wojnę z Francją. Królestwo Niderlandów dysponuje potężną bronią, alchemią, która swoją mocą napędza maszyny i czyni je zdolne do służby ludziom i walki. Te maszyny to klakierzy, mechanizmy pozostające w służbie Gildii Zegarmistrzowskiej, zmuszone do poddaństwa przez nałożone na nie rozkazy, zwane tu gaes. Jednak wyzysk, bestialskie traktowanie i uprzedmiotowienie klakierów przez Gildię budzi stanowczy sprzeciw ze strony maszyn, które czekają na każdą możliwą okazję, by wyzwolić się spod narzuconych im gaes. Czy w Królestwie Niderlandów szykuje się rebelia? Czy kruchy pokój zawarty dopiero co przez Francję i Mosiężny Tron zostanie naruszony? I czy klakierzy to rzeczywiście bezduszne maszyny, za jakie uważa je Gildia? Przekonacie się o tym, sięgając po „Mechanicznego”.

Tym razem, wyjątkowo, zacznę od minusów, a właściwie jednego minusa, który rzucił mi się w oczy właściwie już gdy czytałem opis książki – sięgałem więc po nią z pełną świadomością tego, co robię. Problem poruszany na kartach „Mechanicznego” jest nam doskonale znany, ponieważ od lat pisarze literatury science fiction piszą o buncie maszyn, buncie dzieła przeciwko swojemu stwórcy. Maszyny są przedstawiane albo jako złe i siejące zniszczenie, albo jako biedne i uciśnione. Tregillis przyjął w „Mechanicznym” drugą konwencję i trzeba mu oddać, że prowadzi ten wątek buntu ciekawie, ale poprawnie – tylko poprawnie. Nie mam mu nic do zarzucenia, ale i nie zostałem porwany i rzucony na kolana, bo niestety – to już było. Ciekawszy jest moim zdaniem drugi wątek związany z maszynami, wątek bardziej filozoficzny – czy klakierzy to rzeczywiście bezduszne maszyny? A jeżeli posiadają duszę, to czym ona jest? Czy obdarzeni wolną wolą nie staną się zagrożeniem  nie do opanowania? Tregillis inteligentnie, nienachlanie i w interesujący sposób wplata w swoją opowieść wątki filozoficzne, co znacznie podnosi w moich oczach wartość tej powieści.

No to teraz trochę milej – zalety tej opowieści. Przede wszystkim świat przedstawiony, który jest najmocniejszą stroną pierwszego tomu „Wojen alchemicznych”. Autor miał naprawdę rewelacyjny pomysł, aby akcję książki osadzić w alternatywnej wersji Europy i Ameryki, a w dodatku w klimacie clockpunkowym, który naprawdę dodaje całej tej historii niesamowitego smaczku i kolorytu. Te wszystkie maszyny poruszane mocą alchemii, ta tajemnicza Gildia Zegarmistrzowska, której sekrety powoli odkrywają się przed nami gdy zagłębiamy się w lekturze, ta wojna mocy alchemicznej z mocą nauki, jaką jest chemia. Ian Tregillis  miał świetny pomysł jak przykuć naszą uwagę do lektury. Stworzył złożony, interesujący świat obfitujący w tajemnice, polityczne rozgrywki i osobiste niesnaski między bohaterami. Brawo! No właśnie, a jak to z tymi bohaterami jest…?

A z bohaterami jest równie dobrze, bo absolutnie nic im nie mam do zarzucenia. Tregillis stworzył całą plejadę złożonych postaci, zarówno mechanicznych, jak i tych z krwi i kości. Ludzcy bohaterowie w jego książce mają bardzo zdecydowane charaktery: knują, kochają i zdradzają, nierzadko są okrutni i brutalni, ale naprawdę da się ich lubić – szczególnie Berenice, która szybko stała się jedną z moich ulubionych bohaterek. Jeśli chodzi o klakierów, to mamy tu przede wszystkim zniewolonych, cierpiących pod jarzmem niewoli służących. Jax, główny bohater powieści, który marzy o wolności, też taki właśnie jest. W powieści spotkamy jednak także bezdusznych nakręcaczy na usługach Gildii czy wyzwoloną i dumną Lilith, więc nie mamy na co narzekać. Każdy na pewno znajdzie tu postać, której będzie kibicować, której losami się przejmie.

Podsumowując, „Mechanicznego” polecam bardzo serdecznie wszystkim zainteresowanym literaturą fantasy i science fiction, których nie przeraża powtarzalność motywu buntu maszyn, jak i tym, którzy szukają ciekawie wykreowanego świata przedstawionego. Clockpunkowa rzeczywistość i niezbadana moc alchemii czynią z tej powieści smakowity kąsek dla miłośników tego typu literatury. A jeśli chcecie posłuchać o niej więcej, zapraszam na kanał, gdzie opowiadam o „Mechanicznym” w TYM filmie.



Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non.


Do usłyszenia wkrótce! 

piątek, 8 lipca 2016

"Dostatek" - Michael Crummey [Recenzja 64.]

Witam Was w kolejnej recenzji na blogu! Czerwiec u mnie obfitował w dobre lektury, ale książka, którą dzisiaj chcę Wam przedstawić – a tym, którzy ją już znają, przypomnieć – to nie tylko objawienie czerwca, to dla mnie objawienie pierwszej połowy tego roku! Słyszałem o niej mnóstwo już od dawna, polecało ją tyle osób, z których zdaniem się liczę, że nie mogłem po nią nie sięgnąć – i oto jest. „Dostatek” nowofundlandzkiego poety i prozaika Michaela Crummeya już przed Wami – zapraszam na recenzję.


Wszystko zaczęło się ponad dwieście lat temu, gdy u wybrzeży Nowej Fundlandii, w wiosce Paradise Deep, z brzucha wieloryba wyrzuconego na brzeg wyciągnięto żywego mężczyznę. Nazwano go Judą, bo nikt nie znał jego imienia, i tak już pozostało na kolejne dziesięciolecia. W „Dostatku”, swoim sztandarowym dziele, Michael Crummey po postacią epickiej opowieści o losach żyjących tam rodzin opisuje dwieście lat rozwoju Nowej Fundlandii. Ta powieść to rodzinna saga z prawdziwego zdarzenia, w której obserwujemy wzrost i upadek kolejnych pokoleń, bagaż pozostawiany potomkom przez ich przodków, związki, śluby, narodziny dzieci i śmierć. Walkę o byt, o jedzenie, rozwój nauki i historię odległego, dla nas niezwykle egzotycznego i nieznanego świata. Jeżeli chcecie wiedzieć, jak potoczą się losy bohaterów, musicie sięgnąć po „Dostatek”, bo ja Wam tego lepiej opisać nie umiem, choćbym nie wiem jak chciał.

„Dostatek” jest jedną z najbardziej magicznych opowieści jakie czytałem. Ta książka od pierwszego do ostatniego zdania przesycona jest niepowtarzalnym klimatem i atmosferą, która aż bucha z kart tej powieści, przenikając nas do szpiku kości. Tutaj naprawdę, jak w mało którym przypadku, jesteśmy w stanie zatopić się w lekturze całkowicie, na sto procent, usłyszeć ryk wiatru, huk fal rozbijających się o skaliste wybrzeże wyspy, krzyki ptaków, poczuć sól na ustach, zapach morza i ryb. Muszę przyznać, że choć spodziewałem się podobnych odczuć, to i tak ich intensywność zwaliła mnie z nóg, bo Michael Crummey operuje słowem w taki sposób, że czaruje nas totalnie. To trochę tak, jakby Autor zapraszał nas do siebie, na wyspę, którą jednocześnie podziwia, i której się boi, ale nie chce, żebyśmy przylecieli tam z biurem podróży, o nie – on pokazuje nam najintymniejsze zakątki tego miejsca, które darzy wielkim szacunkiem. A przy okazji zdradza nam historie, plotki, opowieści, które przejmują i pozostają w nas na długo.

Te historie, to rzecz jasna druga, obok niepodrabialnego klimatu, wielka zaleta opowieści Crummeya – Autor czerpie pełnymi garściami z przekazów ustnych, historii rodzinnych, plotek zasłyszanych od znajomych i folkloru nowofundlandzkiego i splata to wszystko w jedną, ogromną, epicką opowieść, w której wszystko perfekcyjnie się dopełnia, uzupełnia i układa w całość. Żaden element tej historii nie jest przypadkowy, wszystko zdaje się być dokładnie przemyślane, każde słowo nakreślone z rozmysłem, żeby coś znaczyło. Brak tu zbędnych elementów, nie ma w „Dostatku” nic, co mogłoby nas rozproszyć, odwrócić uwagę od osi fabularnej. Dla mnie to powieść idealna pod względem konstrukcyjnym – zrównoważona i wyważona jeśli chodzi o ilość akcji, opisów, dialogów. Co może odrobinkę przytłaczać, zwłaszcza z początku, to ilość bohaterów, ale i tutaj niczego nie można Crummeyowi zarzucić, bo każdy z nich pełni w powieści swoją rolę, i brak którejkolwiek z postaci pozostawiłby po sobie, mam wrażenie, pewnego rodzaju pustkę.

Na dokładkę mamy tu realizm magiczny w najczystszej postaci, a Wy wiecie, że ja to uwielbiam. Mamy czary, mamy magię, mamy przesądy, które w dziwny sposób zdają się sprawdzać. Niby wszyscy wiedzą, że wiedźmy, duchy i zjawy nie istnieją, ale każdy w jakiś tam sposób się ich boi. Crummey przedstawia nam sytuację, w której na Nową Fundlandię docierają wpływy nowoczesnego świata, ale stare obyczaje i tradycje wciąż są zbyt silne, żeby je przyjąć. Konflikt między kolejnymi pokoleniami, między starym i nowym światem, wiarą a nauką, różnymi wyznaniami… A to wszystko na zimnej, niedostępnej, surowej wyspie, gdzie wciąż trzeba walczyć o przetrwanie. To przecież recepta na powieść idealną!

Mam nadzieję, że przekonałem Was, żebyście sięgnęli po „Dostatek”. Mi ta powieść narobiła apetytu na pozostałe książki Crummeya i jestem pewien, że po nie sięgnę, i to najszybciej, jak będę mógł! Jeśli są choć w połowie tak dobre, jak „Dostatek”, wciąż będą zachwycające. A jeżeli chcecie posłuchać jeszcze więcej moich peanów, zapraszam Was na VLOGA.


 
Za egzemplarz recenzencki powieści dziękuję wydawnictwu Wiatr od Morza.


Do usłyszenia wkrótce! 

sobota, 2 lipca 2016

"Droga do domu" - Yaa Gyasi [Recenzja 63.]

Wracam po dłuższej przerwie na bloga i vloga, i to wracam z cu-dow-ny-mi powieściami, z fantastyczną literaturą obcą, z książkami, które jednym słowem musicie przeczytać! Jak dobrze wiecie, jestem już ostatnio nieco zmęczony literaturą z zachodu, amerykańskimi i zachodnioeuropejskimi powieściami, dlatego mój wzrok książkoholika kieruję ostatnio w inne strony: bądź w stronę przejmujących, chłodnych, surowych skandynawskich powieści, bądź na wschód, gdzie przyciągają mnie Daleki Wschód, Indie i Azja Mniejsza, bądź w końcu na południe, za Morze Śródziemne, do Afryki. I to tam się właśnie dziś skierujemy, a to za sprawą świetnego debiutu Yaa Gyasi, czyli „Drogi do domu”. Zapraszam!


Dość trudno jest mi opisać Wam fabułę, ponieważ w „Drodze do domu” znajdziemy czternaście rozdziałów, które opowiadają historie czternastu różnych osób. Wszystko jednak zaczęło się w XVIII wieku na afrykańskim Złotym Wybrzeżu. W dwóch pierwszych rozdziałach poznajemy dwie przyrodnie siostry, Effię i Esi, które żyją niedaleko siebie, nie wiedząc nawet o swoim istnieniu. Jedna z nich zostaje wywieziona do Ameryki jako niewolnica, druga natomiast pozostaje w Afryce, ponieważ macocha wydała ją za białego człowieka, łowcę niewolników. W ten sposób rozpoczyna się wielopokoleniowa saga, a w każdym kolejnym rozdziale poznajemy historie osób z kolejnych pokoleń tej rodziny. Czy losy potomków Effii i Esi jeszcze kiedyś się splotą? I czy przeznaczeniu można uciec? Przekonajcie się, sięgając po „Drogę do domu”.

Gdy tylko zobaczyłem zapowiedź tej książki, intuicja podpowiadała mi, że to będzie coś bardzo dobrego i absolutnie się nie zawiodłem. Przede wszystkim zwraca uwagę rewelacyjna konstrukcja tej powieści, historie bohaterów i wszystkie rozdziały idealnie się ze sobą splatają i tworzą jedną, spójną całość, mimo że czas akcji dzieli często co najmniej kilkadziesiąt lat. Oczywiście jak to bywa w przypadku takich powieści nie wszystkie historie poruszyły mnie jednakowo, nie ze wszystkimi bohaterami tak samo się zżyłem, ale możecie mi wierzyć, że generalnie co jedna, to lepsza, i że wszystkie trzymają poziom, i to najwyższy literacki poziom. „Droga do domu” to powieść napisana z rozmachem godnym podziwu, bo próba rozłożenia akcji w tak długim czasie i w tylu miejscach na Ziemi mogła skończyć się fiaskiem, ale Yaa Gyasi sprostała wyzwaniu i stworzyła literackie cudeńko.

To cudeńko w dodatku świetnie i bardzo szybko się czyta, bo to proza, która nie męczy, wręcz przeciwnie. Im bliżej do końca, tym bardziej szkoda było mi rozstawać się z bohaterami. Z drugiej jednak strony muszę powiedzieć, że „Droga do domu”, choć piękna, jest powieścią przytłaczająco smutną – z kilku powodów. Po pierwsze, czego możecie domyślać się z zarysu fabuły powyżej, to powieść o tym, jak człowiek człowiekowi wilkiem, powieść o rasizmie i niewolnictwie, o tych wydarzeniach, które kładą się cieniem na historii ludzkości. O tym, jak biali ludzie porywali czarnoskórych, jak ich więzili, wykorzystywali do katorżniczej pracy, poniżali. Znajdziemy tutaj rozdziały, które dzieją się na statkach wywożących niewolników do Ameryki, na plantacjach bawełny, w kopalniach, w Harlemie. Znajdziemy tu cały arsenał kar stosowanych wobec czarnoskórych niewolników, od opluwania i bicia, przez biczowanie po gwałty i katowanie na śmierć. To porusza i to bardzo, więc lojalnie uprzedzam.

Z drugiej strony znajdziemy tu i bardziej bliskie nam współcześnie, bardziej uniwersalne przesłanie, które dotyczy relacji w rodzinie. Każdy z bohaterów stworzonych przez Gyasi to człowiek w jakiś sposób okaleczony przez życie, a bardzo często przez najbliższych. To dziewczyny nieszczęśliwie wydane za mąż, to młodzi mężczyźni, których pragnień nikt nie rozumie, to narkomani, to nieszczęśliwe zakochane pary, to porzucone dzieci, to dzieci niewolników… wymieniać mógłbym długo. Ich historie wyciskają łzy z oczu, ale nie dlatego (a przynajmniej nie  t y l k o  dlatego), że są po prostu wzruszające, ale dlatego, że zdajemy sobie sprawę, że mimo upływu lat i tysięcy kilometrów, jakie dzielą nas od miejsca akcji tej powieści, borykamy się z dokładnie takimi samymi problemami. Potomkowie Effii żyją w Afryce, potomkowie Esi w Ameryce, ale to nie ma znaczenia, bo cała historia zatacza koło i tworzy spójną całość – oni wszyscy cierpią, każdy niesie bagaż swoich win i obciążeń pozostawionych im przez przodków, od którego nie sposób się wyzwolić. To ten „dług przeklęty”, który nakładają na nas bliscy, a o którym pisał również Żeromski (takie skojarzenie natrętnie mi się nasuwa), Gyasi pokazuje nam w swojej powieści. Trudno się z tego otrząsnąć, trudno przestać się przeglądać w lustrze, jakim jest ta powieść – przynajmniej dla mnie. To przerażające, ale i fascynujące zarazem.

Możecie mi wierzyć bądź nie, ale oprócz długości (ta powieść jest zdecydowanie za krótka!), nie potrafię znaleźć słabych stron w tej książce. Jest po prostu dobra. Bardzo dobra. Powalająco dobra. Mam szczerą nadzieję, że to jedynie początek pisarskiej kariery Yaa Gyasi, bo czuję, że to wielki talent. Oczywiście, jak zwykle, ukłony należą się także Wydawnictwu Literackiemu za przepiękne wydanie, dzięki któremu „Droga do domu” jest także ozdobą biblioteczki – cudowna okładka, piękna wklejka… Wiadomo, nic dodać, nic ująć. Musicie sięgnąć po tę książkę – to kolejny mój wielki zachwyt po „Historii pszczół”, którym będę Was na pewno jeszcze nie raz katować. A jeśli po przeczytaniu tej recenzji nie macie jeszcze dość, zapraszam na VLOGA, gdzie znajdziecie film poświęcony tej powieści.

Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.
Do usłyszenia już wkrótce!



"Dziewczyna w walizce" - Raphael Montes [Recenzja 62.]

Witajcie w kolejnej recenzji! Dzisiaj premiera nowości Wydawnictwa FILIA, czyli „Dziewczyny w walizce” Raphaela Montesa. Mamy tutaj do czynienia z powieścią brazylijską, a to zawsze miła odmiana od amerykańskich i zachodnioeuropejskich sensacyjnych historii, a w dodatku przyznam szczerze, że „Dziewczyna w walizce” zabiła mi ćwieka… bo nie do końca spodziewałem się tego, co otrzymałem. Jeśli jesteście ciekawi – zapraszam na recenzję!


Teo jest uzdolnionym studentem medycyny, ale nie do końca radzi sobie w kontaktach towarzyskich – jest cichy, nieśmiały, nie ma dziewczyny, najlepiej czuje się w laboratorium anatomicznym na uczelni, a w domu opiekuje się niepełnosprawną matką. Wszystko zmienia się, gdy poznaje Clarice, młodą i niezależną dziewczynę, której marzeniem jest stworzenie własnego scenariusza do filmu. Teo od razu poznaje, że Clarice jest tą, z którą chce spędzić życie – tylko czy ona chce tego samego? Chłopak zaczyna zbliżać się do niej z mocnym postanowieniem, że zdobędzie Clarice – takim czy innym sposobem… i wie, że nie zawaha się przed sięgnięciem po każdy sposób, jaki przyjdzie mu do głowy. Czy im się ułoży i czy Teo w końcu zdobędzie serce Clarice? Sprawdzicie to, sięgając po „Dziewczynę w walizce”.

Przyznaję, że po lekturze tej powieści miałem bardzo sprzeczne uczucia, bo z jednej strony książka naprawdę mi się podobało i dobrze się ją czytało, tylko oczekiwałem zupełnie czegoś innego. Zostałem solidnie nastraszony, że to mocny, mrożący krew w żyłach thriller, a mnie… nie za bardzo coś tu zmroziło. Również opis i tytuł zwiastują jazdę bez trzymanki… no cóż, tak jak mówię, t e g o  tu nie znalazłem. Nie zmroziło mnie, serce pozostało na swoim miejscu, powiem więcej, nawet krwi za bardzo tu nie uświadczycie. Owszem, brutalne morderstwo się pojawia, ale nadal uważam, że jak na kryminał to jest łagodnie. Ale…

…ale to nie oznacza, że nudno. „Dziewczynę w walizce” nazwałbym raczej powieścią psychologiczną, bo Raphael Montes stara się możliwie jak najgłębiej wniknąć w umysł głównego bohatera. Teo z pewnością jest postacią, która zostawia pod tym względem duże pole do popisu. Jest lekko neurotyczny i, eufemistycznie rzecz ujmując, nie do końca normalny – o czym mówię, przekonacie się, sięgając po książkę, ale uwierzcie, Montes dobrze przedstawia nam mechanizmy rządzące jego psychiką. A z drugiej strony czytając nie mogłem pozbyć się irytującego wrażenia, że trochę żal mi Teo – chociaż właściwie powinno mi chyba być żal Clarice… No cóż, jak widzicie, ta książka bez wątpienia jest mocno niejednoznaczna.

W dodatku ten kryminał – no bo to jednak też trochę jest kryminał – to moim zdaniem wielki eksperyment literacki. Pewnie, były już takie rzeczy, ale… no cóż, zakończenie  b a r d z o  mnie zaskoczyło. Nie mogę Wam napisać oczywiście o co chodzi, ale od dawna chciałem przeczytać kryminał, który kończyłby się podobnie, no i… w końcu mi się udało. I jestem zaskoczony. Więc dla zakończenia myślę że warto… I warto przekonać się, co o tym myślicie. Dlatego jeśli po tę książkę sięgniecie, koniecznie dajcie znać, co Wy uważacie – czy to dobre rozwiązanie? Czy to wyszło? Bardzo jestem ciekaw Waszych opinii.

Podsumowując, „Dziewczyna w walizce” zaskoczyła mnie, i to całkiem solidnie, i chociaż z początku nie byłem pewien, co o tym myśleć, po kilku dniach dochodzę do wniosku, że chyba warto po tę książkę sięgnąć, bo to bez wątpienia coś innego. Może nie szokuje, może nie straszy, może to nie typowy thriller, jakiego oczekiwalibyśmy po opisie, ale mimo wszystko to ciekawa pozycja i fajny eksperyment i odskocznia dla miłośników kryminałów. A jeśli chcecie posłuchać, co o niej mówię w filmie, zapraszam TUTAJ, na vloga.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu FILIA.

Do usłyszenia niebawem! 

Fantastyczny Poniedziałek - "Hobbit" - #CzytamTolkiena2016 [Recenzja 61.]

Witam Was w ten piękny, czerwcowy poniedziałek – ostatni Fantastyczny Poniedziałek w tym „sezonie”. Na czas wakacji robimy sobie przerwę, ponieważ i filmy będą się troszkę rzadziej pojawiać, a ja muszę nadrobić lektury fantasy. Żeby zakończyć pierwszą serię Fantastycznych Poniedziałków z przytupem, znów sięgniemy po dzieło Mistrza i w ramach akcji #CzytamTolkiena2016 pogadamy sobie o „Hobbicie” – dlaczego tak dobrze się go czyta? Zapraszam serdecznie! 


Krótko o fabule – w pewnej norce ziemnej mieszka sobie hobbit, Bilbo Baggins. Pewnego dnia odwiedza go czarodziej Gandalf, a Bilbo nawet nie przypuszcza, że wkrótce zostanie wciągnięty w największą przygodę swojego życia. Wiedziony instynktem dołącza do wyprawy krasnoludów, które wybierają się odzyskać dawno im odebrane królestwo pod Samotną Górą. Teraz zamieszkuje je smok Smaug, który strzeże bogactw i skarbów krasnoludzkich władców. Czy naszym bohaterom uda się dotrzeć do Samotnej Góry i odzyskać dziedzictwo? No i czy Bilbo wytrwa w tej ciężkiej podróży i nie zawiedzie kompanów? Sprawdźcie sami i sięgnijcie po „Hobbita”, jeśli go jeszcze nie znacie.

Ja osobiście bardzo lubię „Hobbita” i uważam, że to jedna z najlepszych książek Tolkiena – owszem, Silmarillion napisany jest z olbrzymim rozmachem, a „Władca pierścieni” przedstawia olbrzymi, rozbudowany świat, ale „Hobbit”, który jest niejako pomiędzy tymi dwoma książkami, zachwyca pięknym przekazem ukrytym w formie prostej, ale porywającej opowieści. Bo oto zwykły hobbit (który nota bene pojawia się w tej niepozornej książeczce po raz pierwszy, zapoczątkowując całą wielką erę w literaturze fantasy) staje nagle przed olbrzymim wyzwaniem i musi zmierzyć się ze złem pod postacią Smauga, który zdolny jest był tylko odebrać krasnoludom ich królestwo, ale też spustoszyć Dal, miasto na jeziorze. Więc jak to u Tolkiena bywa, tak i w „Hobbicie” najważniejszym motywem jest walka dobra ze złem. Ale nawet nie to mnie przekonuje.

„Hobbit” to bowiem fantastyczne studium psychologiczne, a mówię tu przede wszystkim o Bilbie oraz o Thorinie, przywódcy krasnoludów. Bilbo jest zwykłym, prostym hobbitem, którego cieszą w życiu małe rzeczy: pykanie fajeczki w ogrodzie i pełna spiżarnia. Uważa, że wielkie przygody nie są dla niego, by jednak nie zawieść zaufania, jakie pokładają w nim inni, decyduje się w taką wyruszyć, i ta decyzja zapoczątkowuje w nim całą serię zmian – Bilbo staje się odważniejszy, zaczyna doceniać rzeczywistość inną niż bezpieczne, domowe zacisze. Thorin z kolei to człowiek zaślepiony pragnieniem zemsty, w którym pod płaszczykiem pragnienia odzyskania należnego mu dziedzictwa kryją się głęboka nienawiść do wszystkich, którzy mu je odebrali. Co się dzieje na końcu nie powiem, żeby nie zdradzać fabuły tym, którzy po „Hobbita” dopiero sięgną, ale łatwo można się domyślać, że zarówno Bilbo od Thorina, jak i krasnolud od hobbita czegoś się nauczą, i ta znajomość dla żadnego z nich nie pozostanie obojętna.

Nie można jednak zapominać, że „Hobbit” to też rewelacyjna przygodowa książka dla ludzi w każdym wieku! Mamy tu epicką podróż, smoka, trolle, gobliny i elfy. Mamy wszystko, co powinno zawierać dobre, klasyczne fantasy. No i mamy też pierwszy rzut oka na świat Śródziemia, niejako zaproszenie, by we „Władcy pierścieni” wrócić po więcej. Zawiązuje się historia Jedynego Pierścienia, poznajemy Golluma, czyli jedną z moich ulubionych postaci cyklu. I szczerze muszę Wam powiedzieć, że bardzo podoba mi się, w jaki sposób w ekranizacji połączyli historię z „Hobbita” z powrotem czarnoksiężnika i odrodzeniem Saurona – ten pomysł dodał fabule książki głębi, i moim zdaniem to jeden z nielicznych przypadków, gdy ingerencja w fabułę wyszła historii na dobre. Więc tak jak książkę, polecam Wam i film – oczywiście po przeczytaniu!

I to już chyba na tyle, jeśli chodzi o dzisiejszą pogawędkę o „Hobbicie”. Po tę książkę warto sięgnąć i warto od niej zacząć swoją przygodę ze światem Śródziemia – koniecznie napiszcie mi, czy i Wy czytaliście najpierw „Hobbita” i czy lubicie tę historię tak jak ja. A może często do niej wracacie? Podzielcie się wrażeniami! Podyskutujmy o Tolkienie razem! :) I chociaż zazwyczaj tego nie robię, to teraz zdradzę, że we wrześnie pierwszym filmem w serii Fantastycznych Poniedziałków będzie „Władca pierścieni” – zaczniemy „z grubej rury”, gdy tylko podczas wakacji przypomnę sobie tę trylogię! A jeśli chcecie jeszcze posłuchać o „Hobbicie”, zapraszam na VLOGA – tam recenzja wideo.


Dzięki, że tak dobrze przyjęliście Fantastyczne Poniedziałki – mam nadzieję, że zatęsknicie za tą serią przez wakacje i za dwa miesiące będzie czekać na nowe podróże do fantastycznych światów. :) A tymczasem śledźcie bloga, vloga i inne moje media, bo czekają na Was inne, nowe recenzje i filmy.

Do zobaczenia niebawem! :)