Witajcie
w kolejnej recenzji na blogu! Dzisiaj po raz ostatni w tym
roku zabieram Was do Afryki – wraz ze Scholastique
Mukasongą zajrzymy do Rwandy lat 90. ubiegłego wieku, by przyjrzeć
się narastającej niechęci między plemionami Tutsi i Hutu, starożytnym
rytuałom i pewnej elitarnej szkole… Jeśli jesteście ciekawi, czy nagrodzona prestiżową
Nagrodą Renaudot „Maria Panna Nilu” przypadła mi do gustu,
czytajcie dalej!
Akcja powieści została osadzona w Afryce
w latach 90. XX wieku w elitarnym liceum dla dziewcząt.
Większość uczennic pochodzi z plemienia Hutu, które aktualnie
sprawuje rządy w Rwandzie, natomiast dwie z nich, Veronica i Virginia, z plemienia Tutsi.
Jak łatwo się domyślić, muszą one sprostać niechęci ze strony
koleżanek, oraz prześladowaniom i ograniczeniom, które dziewczęta Hutu nie
dotyczą. Kiedy poznają człowieka, który, jak twierdzi, jako jedyny zna tajemnicę
pochodzenia rodu Tutsi, zaczynają wymykać się z liceum, by brać
udział w jego tajemniczych obrzędach. Dokąd je to zaprowadzi? Musicie
sięgnąć po „Marię Pannę Nilu, żeby się o tym przekonać.
Zacznę
może od tego, co mi się podobało: „Marię Pannę Nilu” bardzo dobrze
się czyta. Mukasonga sprawnie włada piórem, na pewno wpływ na to miało również
udane tłumaczenie. Bardzo podobał mi się opis nastrojów w Rwandzie
w tamtym czasie, to, jak mieszały się kultury Tutsi, Hutu i „białych”,
jak wciąż obecne gdzieniegdzie wierzenia afrykańskie ścierały się z chrześcijaństwem.
Z jednej strony Maria Panna Nilu, z drugiej szaman, wiedźma i starożytni,
egipscy bogowie. Akcja toczy się
wartko, nie można narzekać na nudę, a przez to książka stanowi właściwie
lekturę na dwa, góra trzy wieczory. Z zainteresowaniem śledzimy
losy dziewcząt w liceum, a napięcie narasta, bo cały czas
oczekujemy na nachodzącą tragedię – w końcu zapowiada ją
opis z tyłu, a sama książka ma być przecież przedstawieniem
nadchodzącego ludobójstwa, które wstrząśnie Rwandą. No właśnie,
problem w tym, że tego ludobójstwa się tu nie doczekamy…
„Maria Panna Nilu”
ma być ukazaniem problemu między Tutsi a Hutu w mikroskali,
na przykładzie sytuacji w liceum. Poprzez wgląd w mniejszą
jednostkę społeczną, mamy ogarnąć nastroje całego społeczeństwa. Problem w tym,
że w tej szkole tak naprawdę... nic strasznego się nie dzieje!
Oczywiście, Virginia i Weronika nie są traktowane dobrze, nie
mają zbyt wielu przyjaciółek, ale też nie są jakoś dramatycznie poniżane,
szkalowane, bite czy cokolwiek moglibyśmy sobie jeszcze wyobrazić. Ba, nawet
one nie sprawiają wrażenie jakby czuły się jakoś bardzo źle. Wyobrażam
sobie, że w Rwandzie tamtego czasu wrogość Hutu wobec Tutsi była jednak
widoczna znacznie mocniej, dlatego nie rozumiem skąd to łagodne
podejście do tematu. Podejrzewam, że Mukasonga chciała pisać
prosto, bez patosu, i tym nas poruszyć, ale w moim odczuciu nie
bardzo to wyszło.
W dodatku,
tak jak powiedziałem, ze spodziewanego opisu ludobójstwa, które miało mną
wstrząsnąć, niewiele dostałem, bo tak naprawdę cokolwiek poważniejszego dzieje
się tu dopiero w ostatnim rozdziale. Książka kończy się
nagle, jakby Autorka doszła do wniosku, że najwyższy czas już
zakończyć… W moim odczuciu „Maria Panna Nilu” to trochę
zmarnowany potencjał: zarysowane tu postaci, poruszone wątki i problemy
mogłyby zostać rozwinięte ciekawiej, szerzej i lepiej. Sam nie jestem do końca pewien,
co zawiodło, ale z pewnością ta książka nie zrobiła na mnie
takiego wrażenia, jak powinna, i raczej nie zostanie we mnie na dłużej
– a szkoda.
Tym,
którzy naprawdę lubią czytać o Afryce, mogę tę powieść polecić, choć moim zdaniem
są lepsze pozycje, jak choćby „Droga do domu” Yaa Gyasi czy
„Rybacy” Chigozie Obiomy, a innym, którzy szukają mocnej, poruszającej
lektury, polecałbym raczej inne powieści. Jeśli chcecie posłuchać jeszcze
trochę o „Marii Pannie Nilu”, zapraszam, na mój kanał, na FILM,
w którym o niej opowiadam.
Do usłyszenia niedługo!
Podoba mi się Twój styl pisania. Będę często zaglądał. :)
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie: http://keeganab.blogspot.com