Przyznaję, że przeczytanie
książki, o której dzisiaj chcę Wam opowiedzieć, stanowiło dla mnie
mały problem. Nie dlatego, że ta książka jest nudna. Nie dlatego, że
jest źle napisana czy źle przetłumaczona. Powiedziałbym, że po prostu jakoś
do mnie nie trafiła. I w tej recenzji postaram się Wam
opowiedzieć, dlaczego. Zapraszam na „Ulicę marzycieli” Roberta McLiama Wilsona.
Wilson to irlandzki autor,
który zasłynął najbardziej właśnie z powieści „Ulica marzycieli”
wydanej w 1996 roku. Książka opowiada historię dwóch przyjaciół,
Jake`a i Miśka Lurgana, przy czym niektóre rozdziały
przedstawione zostały z perspektywy Jake’a, a inne opowiadają o Miśku.
W tle historii ich przyjaźni, miłostek i perypetii zawodowych
rozgrywa się konflikt pomiędzy republikanami a unionistami o podział
Irlandii – rzecz dzieje się w latach 90. ubiegłego wieku. I wszystko byłoby
dobrze, gdyby nie fakt, że bardzo trudno było mi wgryźć się
w świat bohaterów, mimo że oczywiście rozumiem ich problemy. Rozumiem
też, dlaczego dla Irlandczyków w tamtym czasie powieść była niesamowicie
ważna, i dlaczego została okrzyknięta najlepszą książką tego pisarza.
W „Ulicy marzycieli" mamy
całkiem sporo bohaterów. Mi najbardziej spodobał się Misiek Lurgan,
który z włóczęgi i niezdary z dnia na dzień staje się finansowym potentatem i właścicielem świetnie prosperującej firmy. Jego postać
ukazuje absurdy ówczesnego rynku w Irlandii i niedoskonałości tamtejszego prawa. Poza tym jednak Misiek jest niesamowicie
sympatyczną postacią, a w dodatku nie raz śmiałem się
podczas czytania scen z jego udziałem. Podobnie ciekawą i pełną
życia postacią jest wojownicza Irlandka, która od pierwszego poznania zdaje
się intrygować Jake’a… Za to z przykrością muszę powiedzieć, że sam Jake, który jest niejako główną
postacią, irytował mnie bardziej niż pozostali bohaterowie.
Jego uległość i wieczna bezsilność, chociaż powodowana okolicznościami politycznymi i społecznymi,
momentami wydawała mi się przesadnie podkreślona. Jedyne co w tej
postaci jest według mnie warte zauważenia, to wisielczy, czarny
humor, miejscami nawet zabawny.
Jest jednak inny powód dla którego zdecydowanie
warto sięgnąć po „Ulicę marzycieli” Wilsona: Belfast. Miejsce akcji zostało przedstawione
fantastycznie. Belfast to mroczne miasto, gdzie w każdej chwili można zginąć
w zamachu, gdzie nie możesz być pewnym, czy wrócisz do domu cało.
Gdzie idąc spokojnie na spacer możesz zostać zgarniętym przez protestujący
tłum. I w końcu gdzie na murach pojawiają się dziwne, dla nikogo nie
zrozumiałe napisy… To miasto, gdzie bogactwo i przepych mieszają
się z biedą, a przez niektóre dzielnice rozryte lejami po bombach
strach nawet przechodzić. Mimo wszystko warto jednak zajrzeć na tytułową ulicę
Marzycieli, by choć trochę spróbować zrozumieć problemy ówczesnego społeczeństwa irlandzkiego.
Słowem podsumowania: chociaż mi nie
do końca odpowiada styl McLiama Wilsona, absolutnie nie
chcę powiedzieć, że jest to książka bezwartościowa. Na plus
działa też świetne tłumaczenie Marii Grabskiej-Ryńskiej. Książka może mieć wartość jako pewien rodzaj
zbeletryzowanej kroniki wydarzeń historycznych czy obraz Irlandii z lat
90. XX wieku, natomiast ja spodziewałem się powieści obyczajowej, i w tej
roli „Ulica marzycieli” sprawdziła się kiepsko. Sam fakt
że brnąłem przez nią prawie dwa tygodnie świadczy o tym, że nie
czyta się tej książki szybko i prosto, chociaż znalazłem na jej
temat również bardzo dobre opinie. W moim przypadku po prostu coś
nie zagrało. :)
Zapraszam też do zapoznania się z recenzją
na vlogu klikając TUTAJ. Do zobaczenia w następnych
recenzjach i do usłyszenia na blogu! :)
Trzymajcie się ciepło – J.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz