Witam
Was, moi Drodzy, w pierwszej recenzji z cyklu „Projekt
Szekspir”. Z okazji przypadającej w 2016 roku 400. rocznicy
śmierci Williama Shakespeare’a, Wielki Dramaturg został
ogłoszony w literackim świecie patronem tego roku. Dlatego brytyjski wydawca Hogarth
Press zwrócił się do kilku znanych pisarzy i pisarek z propozycją,
by zreinterpretowali znane dramaty Shakespeare’a i stworzyli wspólnie
serię wyjątkowych powieści. Chciałbym opowiedzieć Wam o nich wszystkich, a na pierwszy
ogień pójdzie powieść Howarda Jacobsona „Shylock się nazywam” na podstawie
„Kupca weneckiego”. Zapraszam!
Simon
Strulovitch – kolekcjoner sztuki, Żyd, nieszczęśliwy mąż, ojciec. Jego chora żona,
Kay, pozostaje niemal bez kontaktu ze światem, a córka schodzi na złą
drogę i pomimo młodego wieku zaczyna umawiać się z mężczyzną
prawie dwa razy starszym. Któregoś dnia na cmentarzu Strulovitch
spotyka Shylocka, Żyda, którego znamy z dramatu Shakespeare’a –
kierowany impulsem bohater zagaduje do Shylocka i zaprasza go do domu,
czując, że być może z nim będzie mógł porozmawiać o nieszczęściach,
jakie na niego spadły. Tak zaczynają ścierać się poglądy bogatego i nieszczęśliwego człowieka z poglądami bogobojnego Żyda,
który kilka wieków temu nieomal wykroił chrześcijaninowi serce,
a teraz stracił córkę. Do czego doprowadzi ich
spotkanie? Na jakie próby zostanie jeszcze wystawiony Strulovitch? I czy
uda mu się odzyskać zaufanie córki? Tego dowiecie się, gdy
sięgniecie po powieść Jacobsona.
Przede
wszystkim kilka słów wstępu, nie tylko do tej powieści, ale
do całej serii „Projektu Szekspir” – przed bardzo trudnym
zadaniem stanęli autorzy biorący udział w tej akcji. Można Shakespeare’a lubić
bądź nie, ale nie można mu odebrać, że to jeden z największych
dramatopisarzy wszechczasów – jego sztuki choć tak głęboko osadzone
w tradycji literatury i Anglii, są ponadczasowe i zachwycają
swoją aktualnością nawet dziś. Reinterpretacja tych sztuk to wielka sztuka –
jak to zrobić, żeby powieści były ciekawe, żeby opierały się i odwoływały
do dramatów, ale jednocześnie nie były wtórne, żeby było dobrze
napisane i niosły za sobą wartość, ale nie były domorosłymi,
pseudofilozoficznymi wynurzeniami w złym guście? Oto jest
pytanie! Natomiast jeśli chodzi o samego Howarda Jacobsona,
moim zdaniem udało mu się sprostać temu wyzwaniu. Dlaczego?
Widać,
że Autor naprawdę dobrze przestudiował ”Kupca weneckiego”, a jednocześnie
miał pewien pomysł na swoją powieść, skupił się bowiem na pewnych
konkretnych postaciach i aspektach sztuki Shakespeare’a. Większość
postaci z dramatu znalazło swoje odpowiedniki w powieści,
ale Jacobsen kupił się szczególnie na postaci Shylocka – to on
jest spoiwem łączącym dramat i powieść. Jednak o ile w dramacie to raczej
„czarny charakter”, krwiożerczy chciałoby się powiedzieć Żyd, który proponuje
Antoniowi straszny zakład, o tyle tutaj jego postać przedstawiona jest
o wiele ciekawiej, w wielu wymiarach. Jacobsen pogłębił
psychologiczny profil tego bohatera ukazując go z nieco innej
strony, niż zwykle na niego patrzymy. A to służy zagłębieniu się
w dwa motywy przewodnie tej powieści.
Pierwszym
z nich jest konflikt między Żydami a… resztą świata tak naprawdę,
choć przede wszystkim chodzi o chrześcijan. Znacznie bardziej
liberalne poglądy Strulovitcha, który choć za Żyda się już nie uważa,
wciąż nie może wyzbyć się pewnych przekonać właściwych wyznawcom tej religii,
stają naprzeciw tradycyjnych poglądów Shylocka. Mężczyzna ma ogromny
żal i nosi w sobie gorycz za to, w jaki sposób
traktowani są Żydzi, i w jaki lekceważący sposób został
potraktowany on sam, gdy przed sądem oszukano go i ograbiono z majątku,
a dodatkowo uniemożliwiono wyegzekwowanie lichwy w postaci serca Antonia.
(Bo musicie wiedzieć, że Autor zagina czasoprzestrzeń, i Shylock
czasem wydaje się być współczesnym wcieleniem Żyda z dramatu Shakespeare’a,
a czasem tym samym wyciągniętym z mroków poprzednich wieków).
Dlatego powieść ta przede wszystkich traktuje o tym, jak być
miłosiernym Żydem, miłosiernym chrześcijaninem
w ogóle miłosiernym człowiekiem we współczesnym świecie. Jak
koegzystować z ludźmi innej wiary i innych poglądów niż
nasze, i jakie granice wokół siebie stawiać, by nie stać się śmiesznym
człowiekiem walczącym o nic nie warte ideały.
Po drugie
jednak książka Jacobsona to też opowieść o ojcostwie – o tym,
jak być ojcem, jak rozmawiać z dziećmi, jakie stawiać im granice i co to znaczy
być rodzicem we współczesnym świecie. Zarówno Shylock jak i Simon walczą
z barierą międzypokoleniową – Shylock już przegrał, a wojna Strulovitcha wydaje
się być z góry skazana na porażkę. Myślę, że ten wątek powieści szczególnie
zainteresuje starszych czytelników, którzy być może odnajdą w nim jakieś
sytuacje, które sami znają, a w rozterkach tych dwóch ojców odnajdą
swoje własne. Już ze względu na ten wątek powieść „Shylock się
nazywam” Wam serdecznie polecam.
Podsumowując – moje wrażenia po lekturze są bardzo dobre. Czytało się dobrze, sprawnie, książka napisana pięknym językiem i z pomysłem, a inspiracja Shakespeare’em widoczna, ale nie narzucająca się i natrętna. Jeżeli nie lubicie długich dysput o religii i miłosierdziu (które ktoś mógłby pewnie nazwać „pseudofilozoficznym bełkotem”, z czym się absolutnie nie zgodzę), to raczej po tę książkę nie sięgajcie. Moim zdaniem jednak warto. Ale trzeba pamiętać o tym (i to chyba dotyczyć będzie całej serii „Projektu Szekspir”), że książki tej nie pisał Shakespeare, ale Howard Jacobson według własnego pomysłu i bez niczyjej pomocy – i wtedy dużo łatwiej jest ją dobrze odebrać. I może nie jest to arcydzieło światowej literatury, ale myślę, że powieść mimo wszystko warta jest uwagi. A jeżeli chcecie posłuchać tej recenzji w formie vloga, zapraszam TUTAJ. :)
Do usłyszenia w następnej recenzji! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz